Filip Paluch: Wybieraj sam
Nigdy nie chodzę do wyborów. Pamiętam jak gdy byłem dzieckiem Ojciec, chcąc w dobrej wierze nauczyć mnie republikańskiej odpowiedzialności za Ojczyznę, zabierał mnie na niedzielne głosowania. Pozwalał mi skreślać odpowiednich kandydatów i wrzucać kartę do urny, a ja – szczęśliwy, że uczestniczę w czymś ważnym – z radością to robiłem. Bardzo dziwiło mnie, kiedy moi rodzice nie poszli do referendum akcesyjnego w 2003 r. Nigdy nie opuszczali wyborów, a tym razem, w sprawie tak kluczowej, postanowili nie pójść. Nie była to żadna przełomowa decyzja, po prostu dla nich każdy oddany głos – za lub przeciw – byłby sprzeczny z sumieniem lub rozsądkiem. Pamiętam tę chwilę bardzo dobrze, bo przecież jako dziesięcioletnie dziecko byłem wtedy w środku cyklonu unijnej propagandy i niezbyt byłem zadowolony, że moi rodzice się nie są przepełnieni optymizmem z powodu, możliwości stania się „częścią Europy”. Każdego miesiąca w mojej szkole odbywało się jakieś wydarzenie promujące Unię Europejską, a nam pewnie wciskaliby do małych rączek chorągiewki i kazali nimi energicznie machać, gdyby tylko takie były na stanie.
Po uzyskaniu praw wyborczych na głosowaniu byłem tylko raz. Wszystkie wybory bojkotowałem, uważając, że bojkot to najlepiej oddany głos. Spierałem się z kolegami, którzy wesoło wymachując świeżo co odebranymi dowodami osobistymi, zwartymi grupami udawali się do urn. Całkiem zabawnym faktem było również to, że zdarzyło mi się kilka razy pracować w komisji wyborczej, raz nawet w swoim okręgu. Pamiętam jak członkowie komisji, od prawa do lewa, nie mogli pojąć dlaczego „nie chcę sobie zagłosować”. Nie chciałem, a oni pomstowali, że takie osoby nie powinny zarabiać pieniążków za pracę w tych cyrkowych komisjach. Wśród moich znajomych nie byłem odosobniony w tej decyzji, choć większość z nich decydowała się na wypisywanie farmazonów na kartach do głosowania w stylu „co to oni nie myślą o władzy, opozycji i kandydatach”. Wiadomo – świnie przy korycie i świnie walczące o dostęp do niego. Głos nieważny to głos na frekwencję, czyli poparcie systemu samego w sobie – jako idei – co jest chyba najgorszym wyborem.
Pierwszy raz kartę do głosowania wypełniłem w 2014 r. podczas drugiej tury wyborów na prezydenta Krakowa. Swoją decyzję motywowałem koniecznością zmiany na tym stanowisku i względnie przyzwoitym kontrkandydatem, który – jak mi się wydawało – dawał szansę na niezależność od popierającej go partii. Nie jest tajemnicą, że fundusz jego kampanii i realne poparcie ze strony Zjednoczonej Prawicy, było raczej groteskowe. To zabawne, ale pamiętam jak Marek Lasota, w ramach prowadzonej przez siebie kampanii, wybrał się na Stary Kleparz i do kilku barów mlecznych, co urzekło mnie tym bardziej (tak, też jestem podatny na takie zabiegi PR-owe), że na głowie miał przezabawną czapkę w stylu Sherlocka Holmesa. Pomyślałem wtedy, że człowiek noszący takie czapki może być dobrym lub fatalnym prezydentem miasta, mądrym lub skończenie głupim, ale na pewno nie może być parszywym cynikiem. To tylko przydługa anegdota, która może mi kiedyś posłużyć za usprawiedliwienie, że jak każdy człowiek bywam łatwowierny i bardziej zauważam nic nie znaczące gesty, niż całościowy obraz weryfikujący wiarygodność. Społeczeństwo informacyjne ma pamięć złotej rybki, ja cieszę się z tego, że potrafię nieco bardziej analizować fakty i weryfikować polityczne deklaracje, choć wciąż tylko „nieco”.
Nie zapomniałem od czego zaczynała się kariera polityczna Roberta Winnickiego i projektu o nazwie Ruch Narodowy. Nie zapomniałem wstydliwych dziś aliansów, monopolizacji idei, której w istocie nie było, i dążenia do zdobycia mandatów niemal za wszelką cenę. Na pewno nie zapomnę kompromitacji jaką był Marian Kowalski i inne tego typu wpadki. Od wyborów z 2015 r. bardzo dokładnie obserwuję działalność Roberta Winnickiego i jego zaplecza. Może dzięki tej obserwacji, dziś – w roku 2019, mogę zadeklarować, że w czekającej nas serii wyborów będę głosował na Ruch Narodowy. Będę głosował pomimo sojuszu z Januszem Korwin-Mikkem i Grzegorzem Braunem, którzy są zupełnie z poza mojej bajki, a jeśli już się w niej znajdują to raczej jako czarne i groteskowe charaktery – jak Gargamel w Smerfach. Będę głosował, może właśnie z tego powodu, że na statek nie wsiadł Marek Jakubiak, Marek Jurek i Artur Zawisza, choć z pewnością wrzucanie ich do jednego worka może być krzywdzące. Nie zwrócę nawet uwagi na to, że gdzieś tam przez kabel transatlantycki toczą się rozmowy z Mariuszem Maksem Kolonko, który już dawno powinien zacząć wąchać walerianę, choć pewnie to by niewiele dało. Nie wspominając o Konradzie Berkiewiczu, przy którym Loroy-Marzec zaczyna być gościem z mojej bajki. I nie powiem, że wierzę Robertowi Winnickiemu, nie zaryzykuję publicznego stwierdzenia, że mu ufam, ale mogę powiedzieć, że pokładam w nim – centralnie w nim – dużą nadzieję. Wiem też, z przykładu własnej organizacji, że Winnickiemu istotnie zależy na zbudowaniu szerokiej koalicji opartej na lokalnych grupach i na zasadach partnerstwa. Z różnych względów nie jest to takie proste, a niekiedy wydaje się wręcz niemożliwe. Dwa lata temu członkowie Trzeciej Drogi zdecydowali, że rolą naszej organizacji na ten czas nie jest start w wyborach. Dzięki temu, dzisiaj zupełnie obiektywnie mogę powiedzieć, że będę głosował na listę Ruchu Narodowego, chociaż pewnie patrząc na nazwiska kandydatów w swoim okręgu będę musiał zamknąć oczy. Zachęcam też do tego wszystkich naszych członków, sympatyków, a przede wszystkim czytelników. Może i Wy będziecie musieli zamknąć oczy, może przełknąć napływającą do gardła żółć, ale zostawiając na chwilę wielkie mowy o odrzucaniu mniejszego zła, moralnym obowiązku holistycznego bojkotu systemu i innych takich, środowisko nacjonalistyczne w Polsce niżej już nie upadnie, nawet jeśli w następnej edycji Tańca z Gwiazdami w pierwszej parze zatańczy Pan Szczęść Boże i ten drugi. Zaryzykujmy – ostatecznie na przeciwległej szali nic nie ma.