Aguirre: Zawodowcy na ring
Do uzewnętrznienia się publicystycznie zainspirował mnie zamieszczony na „3drodze” znakomity skądinąd tekst Bartosza Biernata pt.”Trucizna”, a konkretnie samo jego zakończenie. Autor pisze w nim następujące słowa: „Nacjonaliści są gotowi mentalnie i ideowo, by podnieść rękawice. A wtedy pozostanie już tylko jedno:KO”. Skonfrontowany z tak radykalnie wyrażonym optymizmem, poczułem potrzebę polemicznej riposty. Rozumiem oczywiście różnicę pomiędzy artykułem analitycznym a propagandowym, pisanym „ku pokrzepieniu serc”, jest to jednak różnica dotycząca stylu i natężenia a nie wniosków. Kiedy analiza mówi „jest dobrze”, propaganda mówi „jest wspaniale”. Tymczasem moim zdaniem nie jest ani dobrze, ani wspaniale. Najwyżej tak sobie.
O kondycji polskiego nacjonalizmu napisano wiele. Bardzo wiele. Tysiące diagnoz i żadnej sensownej propozycji. Domorosła pisanina w dobrej wierze – aż się łza w oku kręci na myśl o setkach młodych działaczy, drżących z podniecenia nad klawiaturą i pełnych naiwnej nadziei, że to właśnie ich artykuł, manifest czy odezwa będzie zarzewiem odnowy. Tyle, że sama dobra wiara nie wystarczy. Z pustego i Salomon nie naleje. Żeby dawać, musisz coś mieć. Żeby tłumaczyć, musisz sam rozumieć, a nie być dzieckiem we mgle. Tak czy inaczej, jeżeli ten tekst nie wniesie nic konstruktywnego, nie stanie się żadna tragedia, wręcz przeciwnie – utrzyma się ciągłość i zaciszny status quo.
Jaki więc jest problem z polskim nacjonalizmem ? Taki sam, jak z polskim narodem: nie ma głowy. Tę głowę ucięto już kilka pokoleń temu i nie stworzono warunków, aby odrosła. Ciało bez głowy to oczywiście nie wesoły stan. Jedyne na co je stać, to agonalne drgawki, nawet takie przedłużające się ponad miarę. Głową narodu a także ruchu politycznego jest jego elita.
Polski nacjonalizm nie ma elity i mieć nie chce. Ostatnio na portalu Autonom.pl przeczytałem kuriozalny tekst zatytułowany „Konieczność radykalizacji w ruchu nacjonalistycznym” którego autor usiłował wykazać, że budowanie elity jest sprzeczne z nieodłącznym dla nacjonalizmu duchem wspólnotowym oraz z radykalizmem jako takim. Ciężko w ogóle polemizować z taką tezą, wystarczy powiedzieć, że nawet najbardziej fanatyczni francuscy rewolucjoniści i bolszewicy uznawali potrzebę istnienia komitetów i komisarzy.
Domyślam się jednak, skąd biorą się takie poglądy. Ciężko rozumieć coś, o czym się tylko czytało, natomiast nie oglądało w życiu na oczy. Byt nazywamy dziś w Polsce elitą, stanowi w wymiarze funkcjonalnym jej dokładne przeciwieństwo. Polska „elita” polityczna, biznesowa i kulturalna nie jest głową dla organizmu narodowego. Jest czymś innym, obcym i wrogim: przeszczepem lub nowotworem, wysysającym z narodu siły życiowe. Nie odkrywajmy jednak Ameryki i nie bijmy piany tam, gdzie sprawa jest oczywista.
Tzw. ruch narodowy (nie mówię tu o partii założonej w celu zapewnienia miejsca pracy dwóm wygadanym wiecznym studentom) był w postkomunistycznej Polsce ruchem oddolnym, ulicznym. Pomijając nieliczne żywe skamienieliny polityczne, tworzyli go w większości ludzie młodzi i nisko sytuowani na drabinie społecznej, którzy do ruchu przystąpili na fali subkultury. Jeszcze nie tak dawno można było przeczytać na narodowych forach deklaracje młodzieńców, którzy „chcą zacząć swoją przygodę z nacjonalizmem od zakupu ciężkich butów”, w związku z czym proszą o poradę w wyborze obuwia. Zmiany, które zaszły w ostatniej dekadzie są niestety tylko zmianą dekoracji. „Polska Walcząca” i krzyże NSZ wypierają symbolikę „neofaszystowską” a lotnicze kurtki z demobilu ustąpiły mniej lub bardziej markowej „odzieży patriotycznej”. Pytanie, czy bawełna może mieć uczucia i poglądy, pozostawiam otwarte. Z punktu widzenia estetyki jest to być może jakiś postęp, ale patrząc głębiej nie znajdziemy powodów do zadowolenia. Tu nie chodzi przecież o „dress code” taki lub inny. Problemem jest w ogóle jakikolwiek „dress code” i to co się za nim kryje, a mianowicie budowanie identyfikacji ruchu w oparciu o trzeciorzędne gadżety i subkulturowa potrzeba odróżniania się od reszty społeczeństwa. Popularną rozrywką wciąż bywają miejskie ganianki z tzw. Antifą (jeszcze bardziej niszowym grajdołem) – smutny odblask klimatu lat 30. XX wieku, kiedy uliczna przemoc była wyrazem starcia wielkich ruchów politycznych, awangardowych ideologii i potężnych ośrodków decyzyjnych. Każdy szuka przeciwników na swoją miarę. Główną siłą ruchu jest wciąż ta sama energia niedoświadczonych wyrostków. Są oni wartościowi jako masa. Brakuje ludzi wartościowych jako jednostki.
Jeżeli ktoś myśli, że autor właśnie wpisał się w nurt „krawaciarski”, jest w błędzie. Naród i nacjonalizm potrzebują naładowanych złą energią zakapturzonych chłopców. Potrzebują gotowych na wszystko zadymiarzy, kiboli i łobuzów. Ludzi, którzy z ochotą rzucą się w wir walki, kiedy tylko perspektywa walki się pojawi, bo niewiele mają do stracenia, wiele zaś do wygrania. System jest brutalną i bezwzględną siłą, pozbawioną hamulców moralnych czy zdroworozsądkowych w realizacji swoich celów. Dlatego tym, czego ostatecznie boi się najbardziej, jest także siła – wyszczerzone zęby i zaciśnięte pięści. Pacyfikacja ulicy byłaby jego wielkim sukcesem. To właśnie możliwość nieobliczalnej i desperackiej reakcji ulicy wyznacza granicę działań Systemu.
A jednak chłopcy w kapturach nie wygrają rewolucji. Słabi ekonomicznie, organizacyjnie i intelektualnie są wystawieni na żer przebiegłym systemowym lisom: zręcznym propagandystom i koncesjonowanym autorytetom. Ich poświęcenie i wola walki nie znajduje oparcia w żadnym środowisku opiniotwórczym i w żadnym materialnym zapleczu. Lewica ich nienawidzi, prawica się boi. Nie ujmie się za nimi nikt, natomiast nie zabraknie oskarżycieli. Będą jak armia bez zaopatrzenia: dzień walki, a potem do domu albo do piachu.
Młodzieńcze wkurwienie jest materią przewrotu, ale potrzebna jest jeszcze forma. Żeby zrobić zupę , musimy mieć garnek. Aby tych ludzi utrzymać w ryzach, pokierować, zaopatrzyć i ochronić potrzebna jest nacjonalistyczna elita.
Konsekwencją braku elit jest również brak programu politycznego, który bynajmniej nie jest tożsamy z ideą polityczną, ale stanowi kolejny, bardziej szczegółowy poziom realizacji założeń ideowych – narzędzie do ich urzeczywistnienia. Program polityczny przekuwa myśli formułowane na ogólnym, światopoglądowym lub wręcz metafizycznym poziomie w czasoprzestrzenny konkret. Zawiera analizę uwarunkowań, wytycza zadania, środki i perspektywę ich wykonania. Opiera się na silnym zapleczu intelektualnym i odwołuje do konkretnych wizji ustrojowych i ekonomicznych. Tak przynajmniej być powinno, ale niestety… „Naszym celem – wielka Polska” to hasło piękne, jednak wyposażenie działaczy w takie tylko „argumenty” skazuje ich na bezradność w absolutnie każdej sprawie publicznej jaką tylko przynosi życie. Programy i strategie to oczywiście elementy zmienne i względne, dlatego nie sposób stworzyć jedynego „uniwersału”, który będzie tak genialny, że cudowny sposób nagle popchnie sprawę do przodu. Potrzebna jest raczej krytyczna masa intelektualna – środowisko, w którym w oparciu o solidne fundamenty ideowe będą wskazywane na bieżąco kierunki rozwoju.
Nie łudźmy się jednak, że tak właśnie definiowana elita powstanie dzięki zastosowaniu „metody chałupniczej”. W XXI wieku nie stworzy realistycznej koncepcji ekonomicznej nikt, kto z wiedzą ekonomiczną nie miał wiele do czynienia. Doboszyński i Leon XIII czytany do poduszki po dniu w fabryce nie wystarczą. Dotyczy to tak samo innych dziedzin jak na przykład filozofii, prawa, kultury, wychowania młodzieży, obronności. Jak można mówić wciąż o bronieniu granic czy utożsamiać się z Żołnierzami Wyklętymi nie mając odbytego najbardziej podstawowego przeszkolenia wojskowego ? Jak można mówić o kulturze narodowej, nie wiedząc ni w ząb co się dzieje kulturze światowej ? I tak dalej.
Potrzebujemy profesjonalizacji i specjalizacji. Potrzebujemy liderów i ekspertów w każdej dziedzinie życia, nie przyuczonych naprędce dyletantów. Oczywiście profesjonalizm nie musi, ba – nie może być – jakąś rzeczywistością zewnętrzną w stosunku do ruchu politycznego – powinien stać się jego cechą. To nie profesorowie muszą polubić nacjonalistów. To nacjonaliści muszą zostać profesorami. Jest to oczywiście proces długofalowy, a jednak nieodzowny dla dokonania realnych zmian jakościowych.
W gruncie rzeczy chodzi o coś jeszcze bardziej ogólnego, a mianowicie o to, aby trzeźwo i sprawnie funkcjonować w rzeczywistości, nie zaś w świecie marzeń i retrospektyw. Jeżeli hasło Evoli o buncie przeciw nowoczesnemu światu zrozumiemy opacznie jako wezwanie do buntu przeciw współczesności, to rychło dostaniemy pomieszania zmysłów, ponieważ jedynym co mamy jest właśnie współczesność. Potrzeba nam mniej pustosłowia a więcej realnej wiedzy i umiejętności, więcej pokornej ciekawości i próby zrozumienia świata, a nie powtarzania z mądrą miną po tysiąckroć tych samych litanii, które ktoś napisał w latach 30. ubiegłego wieku. Nie musimy uprawiać eskapizmu, bo to my stanowimy i tworzymy rzeczywistość, a nie System, który jest na niej tylko diabelską naroślą.
Część z tego o czym piszę, już się dzieje. Powstanie Trzeciej Drogi postrzegam jako element szerokiego otwarcia nacjonalizmu i wyjście z intelektualnego i wizerunkowego getta. Tylko w ten sposób, w przyszłości nacjonalizm może rzeczywiście stać się gotowy by wejść do ringu.
Oprawa graficzna: Resistance Arts