Dawid Kaczmarek: Z Pamiętnika Szczura. Rewolucja #2

Czyli rewolucja? To całkiem zabawne. Jednego wieczoru jest akcja: przedzieramy się przez miasto, trafiamy do kompletnie nieznanego nam miejsca, jesteśmy razem, cieszymy się i jesteśmy silni, a drugiego co? Co następuje po tym wszystkim? W ogóle nie sądzicie, że to trochę dziwne? Czy tak powinno się to odbywać? Jedna chwila, jedna decyzja na samej górze, stanowczy ruch pionków na planszy ponad naszymi głowami i co? Wszystko od tak z dnia na dzień ma się wywrócić do góry nogami?
Przez całe swoje dorosłe życie, czekałem tylko na ten moment. „Dorosłe”? To może nie do końca dobre słowo, bo niesie za sobą mylne wrażenie jakbym miał jeszcze jakieś inne życie poza byciem Szczurem. A to nie prawda. Żyłem, oddychałem, dzień w dzień wstawałem z łóżka, tylko po to, by w tej jednej, szczególnej chwili być gotowym. Czy faktycznie byłem? Gdy opadły emocje, gdy zakończył się wczorajszy, szalony wieczór, a zaczął wstawać leniwie świt kompletnie nowej ery dla mnie i moich przyjaciół, ja leżałem w łóżku wpatrzony w sufit i kompletnie nie wiedziałem co czuje.
Zawód? Spadła mi adrenalina? To chyba nieodpowiednie słowo. Strach? Byłem właśnie dziwnie opanowany. Może pustka? Dość blisko rzeczywistości. Leżałem skupiając się na nieotynkowanym suficie, tak jakbym mógł odczytać z niego właściwie rozwiązanie. A jeśli to bez sensu? Co jeśli marnuje czas na znalezienie jakiegoś logicznego wytłumaczenia, a to jedynie kolejny, pokręcony sposób w jaki mój mózg radził sobie z tą sytuacją?
Ze światem, który widocznie nie był nigdy miejscem dla mnie.
I jak tu nie oszaleć?
Karuzela. Gdy dopadają mnie tego typu myśli. Kiedy zostaje z nimi sam na sam, czuje jakbym znalazł się na jakiejś karuzeli. Góra, dół, góra, dół, w lewo i w prawo. I tak w koło. Non-stop. Może się wam wydać to przesadą, ale to co czułem tylko w głowie przechodziło na rzeczywistość. Zacząłem gorączkowo łapać oddech, poczułem ból w piersi i momentalnie zrobiło mi się sucho w gardle… Podniosłem się i usiadłem. Przetarłem oczy będąc zły na własną bezsilność. Wkurzony byłem także na rzecz znacznie bardziej prozaiczną. Straciłem w ten sposób być może ostatni spokojny poranek. Bo przecież nie było możliwości, by wrócić w tym stanie do łóżka.
Powoli uniosłem kołdrę, żeby nie obudzić śpiącej obok mnie Dominiki. Kolejny raz o niej? Może się powtarzam, ale była wówczas dla mnie moim własnym, prywatnym cudem świata. Chciałem go celebrować w każdej możliwej chwili mojego życia. Czemu nie w taki sposób? Poprzez utrwalanie jej postaci na papierze? Z własnego łóżka wymknąłem się tamtego dnia jak złodziej. Unikałem w ten sposób zbędnych pytań na które i tak nie miałem odpowiedzi. A tak- w ten sposób miałem chwilę na to, by na nią spojrzeć. Zasnęła ze śmiesznym wyrazem twarzy. Muszę przyznać, że świetnie znosiła ostatnie dni, albo też świetnie nauczyła ukrywać się swoje uczucia. Patrzyłem na jej rozmarzoną twarz, burzę ognistych włosów rozłożonych na poduszce i zastanawiałem się ile z tego co widzę jest prawdziwe, a ile z tego to tylko maska stworzona na potrzebę chwili. Maski… mogłem się jedynie łudzić, że ta tak bardzo popularna choroba wieku, ominie naszą dwójkę.
Przechyliłem się na krawędzi łózka, sięgając do torby z rzeczami leżącej nieopodal. Wyciągnąłem wygodny, sportowy strój. Chwilę zajęło mi zanim się ubrałem. Naciągnąłem adidasy i założyłem ciemny kaptur. Spojrzałem w stojące obok łóżka lustro. Rzadko kiedy poznawałem swoje oblicze. Teraz jednak mimo woli się uśmiechnąłem. Jest jak za dawnych czasów, kiedy to odpowiedzi na dręczące mnie pytania, szukałem w ciemności głębokiej nocy, lub lekko przebijającej się szarości, budzącego się do życia świata. Domostwo faktycznie inaczej prezentował się za dnia. To co zeszłej nocy wydawało mi się podniszczoną ruderą leżącą na odludziu, w świetle słońca okazało się antyczną posiadłością, położoną pośrodku głębokiego lasu i otoczoną łańcuchem wysokich gór. „Idealna forteca”- tak pomyślałby każdy, kto miał choć minimalną wiedzę na temat taktyki lub wojska i rzeczywiście: to miejsce według najstarszych członków naszej grupy: oparło się wszystkim poważnym dziejowym zawieruchom i od setek lat służyło za schronienie takim ludziom jak my: buntownikom, którzy stawiali opór Tyranom.
Było tam cudownie. Nie tylko ze względu na robiącą wrażenie posiadłość. Wokół niej aż po horyzont rozrastały się pola uprawne i pomniejsze zagajniki, które miały zapewnić nam przetrwanie. Powoli przechadzałem się wśród nich, starając nie obciążać głowy zbędnymi troskami, tylko w ciszy obserwować i pochłaniać otoczenie zarówno wzrokiem, jak i sercem. Bez wątpienia biła z tego miejsca jakaś niezbadana energia. Czułem tam się spokojniejszy, mogłem być prawdziwie wolny, mogłem robić to co chciałem, bo aż po horyzont nie miałem prawa spotkać kogoś kto nie byłby związany z naszą sprawą. Powietrze zdawało się czystsze, przyroda żywsza, świat bardziej kolorowy. Rozejrzałem się dookoła, nie mogąc zrozumieć jak wiele wyjątkowych przyszło mi doświadczyć tutaj rzeczy. I to pomimo tego całego syfu, który mnie otaczał, spojrzałem na to miejsce i przyrzekłem sobie, że jeszcze tutaj wrócę. Po tym wszystkim, jak to się skończy, przyjadę tu, by dokładniej poznać to miejsce. Metr po metrze.
–Kapitanie?– świadomość, że wszystko się kiedyś kończy jest przygniatająca zwłaszcza o poranku. Spokój, dobry nastrój, wolny czas, który chcesz spędzić z dala od ludzi… Wszystko się kończy. Odkąd trafiliśmy do Domostwa tak właśnie się do mnie zwracano: Kapitanie.
–Słucham?- zagadał mnie jeden z tych zwykłych, młodych chłopaków, którzy dołączyli do nas na fali ostatnich wydarzeń. Nie było czasu ani sposobu, by wszystkich od razu przeszkolić, dlatego większość z nich pomagała nam jako kurierzy i gońcy. Nosili zawiązane na rękach czerwone chusty, które miały być dla reszty ich znakiem rozpoznawczym.
–Wzywają Pana do pokoju narad. Chcą wprowadzić Pana w sytuację- no i właśnie. Koniec spokoju. Koniec złudzeń. Wchodzę do akcji.
Może to i lepiej.
********
Pokój narad mieścił się w części Domostwa, do której nie mógł mieć dostępu nikt niepowołany. Wchodziło się do niej z boku, wejściem, które sprawiało wrażenie może nie tyle co ukrytego, lecz specjalnie nierzucającego się w oczy. Stał przy nim zawsze przynajmniej jeden ochroniarz. W zależności od tego jaki był nakład pracy- był to albo pełnoprawny żołnierz, albo dopiero kandydat. Od wejścia na górę prowadziły ogromne, drewniane schody. Po bokach na ścianach wisiały portrety, które na moje oko pochodziły z różnych wieków, miejsc i epok. Wiele z nich rozpoznawałem, lecz znacznie bardziej istotne to, że pokonując kolejne kroki, miało się wrażenie jakby przyglądali nam się nie tylko domownicy, lecz także sami przodkowie. Wspinałem się po schodach z duszą na ramieniu. Choć wątpliwości z poranka nie minęły- to jednak muszę przyznać, że coś faktycznie się zmieniło. Praktycznie z dnia na dzień, z nieznanej szerszej społeczności, postaci tajemniczego Oporu, stałem się osobą zapraszaną do stołu, gdzie zapadały istotne decyzje. To była jednak dla mnie spora zmiana.
–To tutaj. Czekają na Pana– oznajmił posłaniec. Chłopak był wyraźnie przejęty wskazując na ciężkie, dębowe drzwi po mojej lewej stronie. Widniał na nich jakiś herb, na którym nie zdążyłem się nawet jakoś zbytnio skupić. Podobnie zresztą było z każdymi drzwiami w tym domu. Wszystko tu miało mieć swoje, własne, głębokie znaczenie.
No cóż. Czas stanąć mocno na nogach. Zacząć grę bez względu na to co dla nas przyszykowano. Wziąłem głęboki oddech, przybrałem na twarzy jeden ze swoich przestudiowanych wcześniej uśmiechów i zdecydowanie wszedłem do sali. Wnętrze pokoju było skąpane w mroku. W centrum stał jasno oświetlony stół, na którym leżał gruby plik jakiś dokumentów i map. Ledwo dostrzegłem kątem oka, że pozostałe miejsca przy nim zostały już zajęte. Wszystkie oprócz jednego:
–Czekaliśmy tylko na pana, Kapitanie – powiedział głos akcentując mój nowy przydomek. Nawet nie zadawałem sobie trudu, żeby zgadnąć do kogo on należy.
–Oczywiście– odpowiedziałem pewny siebie- Możemy przejść do rzeczy
W pokoju dało odczuć się wyczuwalne napięcie. Czyli nie tylko ja nie mogłem już znieść tej bezczynności?
–Oczywiście nie muszę mówić, że wszystko o czym będziemy tutaj rozmawiać jest poufne? Sami rozumiecie: przede wszystkim musimy dbać teraz o morale naszych żołnierzy…-kontynuował gospodarz spotkania.
Wszyscy skwitowali to kiwnięciami głowy. W jaki sposób mogłem to w ogóle zauważyć skoro w pokoju było ciemno? Do dzisiaj nie mam o tym zielonego pojęcia:
–Mamy prawie całkowitą pewność, że zabójstwo Marszałka zostało wykonane przez ludzi finansowanych przez najwyższe kręgi wojskowe. Wobec faktu, że to pierwszy taki atak na ścisłe kierownictwo, wobec realnej groźby likwidacji naszego dowództwa- podjęliśmy decyzje o ujawnieniu się i przeprowadzeniu otwartej akcji zbrojnej.
Rozległy się brawa i okrzyki zadowolenia. Muszę przyznać, że trochę mnie to rozdrażniło. Tak jakby większość z nich nie rozumiała, co tak naprawdę oznacza ta decyzja. Czas działać, nie można ciągle świętować, zwłaszcza, że wszystko wskazywało na to, że już wkrótce możemy mieć wiele powodów do zmartwień.
–Nie muszę mówić co to dla nas oznacza i jakie to ryzykowne. Mamy tylko jedną szansę. To ostatni wymarsz Szczurów. To być albo nie być. Dlatego wciąż musimy być przede wszystkim mądrzy. Wciąż musimy działać w cieniu. To absolutny priorytet. Zrozumiano?
Odpowiedziało mu pełne zgody milczenie. Na razie cóż- całkiem pozytywnie.
–Wypuściliśmy kontrolowany przeciek wedle którego wojsko szykuje się do fizycznej rozprawy z opozycja. Ruch na Rzecz Lepszego Jutra zareagował tak jak oczekiwaliśmy i zdecydował się na ucieczkę do przodu. Ogłoszono rozpoczęcie strajku generalnego w całym kraju. Sympatycy partii okupują plac centralny. Utworzono tam strefę wolną od policji i wojska- co nie znaczy, że tak od razu jest. Cel jest jeden: odsunięcie Partii od władzy i rozpisanie demokratycznych wyborów… Cóż niektórzy po prostu nie potrafią wyciągać wniosków.
Zrobił krótką pauzę, napił się wody i po chwili ciągnął dalej:
–Nie zmienia to faktu, że Ruch to nasza najlepsza zasłona. Poza tym jacy by nie byli- my jesteśmy żywym mitem, a oni skupiają poparcie mas bez którego nic nie zrobimy. To rozgrywka pomiędzy nami i Systemem. Ruch to tylko aktywa. Musimy go wzmocnić, rozszerzyć ich inicjatywy i pokierować we właściwym kierunku. Zrozumiano…?
-Jaki jest plan?- to pytanie zadał facet stojący tuż koło mnie
–To ostatnia odprawa na dzisiaj. Inni wyruszyli już w miasto. Zbierzecie wasze zespoły. Tym etapem będzie kierował Książe. Samochody czekają już podstawione pod bramą. To wszystko. Powodzenia
Wstał i wyszedł. Mocne. Nagle sobie zdałem sprawy, że nawet nie zdążyłem zauważyć jego twarzy.
********
Zgodnie z tym co powiedziano na spotkaniu, samochody faktycznie zostały podstawione pod bramę Domostwa. Nasze ulubione. Czarne BMW. Ten sam model, co to auto, którym ewakuowaliśmy się z miasta ostatnim razem. Nasze ulubione. Oparci o nie stali moi ludzie. Jak zwykle uśmiechnięci od ucha. Jak zwykle nie wiedziałem skąd brali do tego siłę. To był prawdziwy znak rozpoznawczy mojej grupy na tle innych. Wszyscy się temu dziwili i po cichu nawet chyba zazdrościli:
–Czołem Panowie!- powitałem ich jak zwykle serdecznie
–D z i e ń Dobry Panie K a p i t a n i e!– odparli jak zwykle prześmiewczo
–Co ja Wam takiego zrobiłem?- zapytałem bez żadnej nadziei na odpowiedź
–Czekamy na rozkazy– zapewnili
Rozkazy. No tak. Najwyższy czas. Niby miałem zarys ogólny sytuacji, ale konkrety? Tak działał u nas obieg informacji. Wszystko było pomyślane tak, żeby każdy wiedział tylko tyle ile jest mu potrzebne do wykonania zadania. Skoro nasz odcinek miał nadzorować Książę: tylko on mógł wiedzieć co dalej. Nie kazał jednak czekać na siebie zbyt długo. Brama zaskrzypiała, furtka się otworzyła i ukazała nam się jego postać. Posiadał szczególną umiejętność, która łączyła go z innymi przywódcami Szczurów – trudno było jakoś opisać jego postać, nie mając przy tym żadnych wątpliwości. Był ubrany w czarny, staromodny płaszcz ze złotymi guzikami. Mówiło się, że od czasu zabójstwa Marszałka, który był jego przyjacielem, nie nosił ubrań w innym kolorze niż czarny. Bez względu na to co się działo:
–Jadę dzisiaj do kwatery głównej Ruchu – trzeba mu przyznać, że był konkretnym człowiekiem i od razu przechodził do rzeczy – Szczerze mówiąc nie wiem czy mamy w ogóle na co liczyć w związku z nimi. Dlatego Wasze zadanie może się okazać jeszcze bardziej istotne. Ogłoszono okupację Uniwersytetu. Studenci zawiązali komitet strajkowy; solidaryzują się z więźniami politycznymi i żądają ustąpienia władz uczelni, które przemieniły ją w propagandowy kołchoz
Brzmiało to wszystko dość dziwnie. Czułem się jakbym miał deja vu. Książę widząc moją minę przerwał wypowiedź i zwrócił się bezpośrednio do mnie:
–Tak. Na czele komitetu stoi syn prezesa Ruchu na Rzecz Lepszego Jutra– proste stwierdzenie, a jak wiele zmieniające…
–Czyli to akcja tatusia?– ubrałem w słowa to co od razu pojawiło się w głowie nie tylko mi, lecz także reszcie moich ludzi.
-Raczej nie– odpowiedział Marszałek powoli ważąc każde wypowiedziane słowo– Wygląda na to, że syn ma większe jaja od ojca, ale wiecie jak jest. Nie spodziewajcie się na miejscu jednak czegoś więcej niż tylko dzieci bawiące się w wojnę za pieniądze rodziców. Rozumiecie powagę Waszego zadania?
-Mamy mu pomóc, ochronić go czy po prostu stamtąd zabrać? – chciałem mieć słuszność żeby nie było potem żadnych niedomówień.
-Nade wszystko macie go pilnować. Jeśli to będzie się mieścić w granicach rozsądku- wtedy pomóc. W razie zagrożenia bez względu na wszystko ewakuować. Staruszek będzie musiał spłacić wtedy dług. A nie ma mocniejszych długów niż dług wdzięczności.
-Zrozumiałem. Masz jakiś pomysł jak tam wejść? – pomocna byłaby w tym miejscu nawet prosta sugestia
–Raczej nie odrzuci pomocy od ojca, poza tym choćby nie wiadomo jak byłby dumny i oderwany od rzeczywistości, musi wiedzieć, że prędzej czy później będzie tam akcja policji, która złamie każdą barykadę. Odrzuciłbyś dodatkową szablę w takiej sytuacji?
-Rozumiem…
–Nie bierzcie żadnej broni. Ta akcja mieści się w granicach obywatelskiego nieposłuszeństwa i moglibyście ich narazić w ten sposób na niebezpieczeństwo. Przebierzcie się w jakiejś normalne ciuchy żebyście wyglądali jak oni, a nie jak szturmowy oddział uderzeniowy…- uśmiechnął się pod wąsem- To by było na tyle. W razie problemów przetransportujcie go do siedziby Ruchu. Czas na mnie. Powodzenia!
W dziwne miejsca rzuca mnie los. Uniwersytet? Pierwszy dzień mojej własnej rewolucji, miał być jak się okazało dniem powrotu do przeszłości. Do życia, które dawno zostawiłem za sobą i z którym nie do końca chciałem się mierzyć.
********
Miasto wyglądało inaczej niż zwykle. Trochę tak jakby świat dotąd pokryty grubą pokrywą lodu, zaczął powoli topnieć i nieśmiało oddychać. Widać było wokół wielu demonstrantów, zewsząd na murach, ścianach, placach eksponowany był symbol Ruchu na rzecz Lepszego Jutra. Z drugiej strony, choć żołnierze i służby zdawały się chować w cieniu, to jednak w obrębie strategicznych budynków i rządowych dzielnic ustawiono wojskowe check-pointy. Funkcjonariusze zatrzymywali tam ludzi i wyrywkowo przeprowadzali kontrolę. Strach w mieście, nawet jeśli istniał to póki co ustępował miejsca innemu uczuciu: pewnego rodzaju oczekiwaniu. Tak jakby obie strony nawzajem jeszcze się na razie oceniały. Gotowe w każdej chwili na to, by rzucić się sobie do gardeł.
Teren wokół Uniwersytetu był całkiem spokojny. Nie mogłem tego do końca wówczas zrozumieć. W końcu jego gmach mieścił się blisko samego centrum miasta i z powodzeniem mógł zostać wykorzystany przez sprawną grupę do ataku na mieszczące się w pobliżu dzielnice rządowe i budynki administracji. Być może ludzie dowodzący obroną miasta nie chcieli wówczas jeszcze zbytnio eskalować napięcia, lub po prostu było tak jak w naszym przypadku: szybki rozwój wypadków mógł równie dobrze zaskoczyć także ich. W końcu byliśmy takimi samymi ludźmi, podlegającymi tym samym ograniczeniom, co nasi wrogowie.
–Na razie wszystko wygląda w porządku – wyrwał mnie z zamyślenia jeden z moich ludzi – Zwyczajna długa, kręta, jednokierunkowa ulica. Budynek uniwersytetu jest mega masywny, zbudowany trochę jak twierdza, ale ma słaby punkt w postaci ściany frontowej, która jest cała oszklona. Prowadzą do niego wysokie schody, w środku jest hol i od razu kolejne schody na wyższy poziom. Mało miejsca na wprost przejścia. Więcej po bokach. Duży oddział idący naraz mógłby mieć kłopoty żeby się przedostać.
-Jeej… I jak oni się tam niby zamierzają utrzymać? Co raz mniej mi się to podoba. Coraz mniej to logiczne i takie w ogóle: w powietrzu– z braku lepszego słowa, takie określenie musiało w tym miejscu wystarczyć.
Nieopodal rozległ się alarmujący głos. Było to coś jak dźwięk rozbijanej szyby, lub tłuczącej się butelki:
-Zaraz zaraz… Zrobiło się jakieś zamieszanie przed wejściem. Wygląda na to, że rektor wraz z pracownikami pragnie odzyskać swój gabinet.
-Dar od losu. Chodźmy!
Wysiedliśmy z samochodu. Pięć osób idących ramie w ramię. Pamiętam jak w przeszłości wielokrotnie ludzie śmiali się z nas przy różnych okazjach: „Jak Was mało!”. Wytykano nas wtedy palcami i z politowaniem kręcono głowami mówiąc: „Idźcie do domu”. Ja jednak zawsze w takich sytuacjach miałem to wszystko po prostu gdzieś. Bez wyjątku czułem się zawsze tak jakbym miał za sobą całą armię. Tak było i teraz. Choć zbliżaliśmy się do rozpoczęcia naszego rozdziału- był we mnie prawdziwy spokój. Zawsze mówiłem o moich towarzyszach i nie miałem problemu, by to przyznać otwarcie, że gdybym miał umrzeć, to tylko w takim towarzystwie. Hmm… nie wiem co mnie wzięło na takie podniosłe słowa, zwłaszcza, że kompletnie nie pasowały one do sytuacji jaką zastaliśmy przed Uniwersytetem. Bowiem nazwać ją groteską, byłoby krzywdzącą dla jej bezsensowności opinią.
Przy schodach, naprzeciwko wejścia stało dosłownie paru awanturujących się ludzi ubranych garniturach. Towarzyszyła im na oko dziesięcioosobowa grupa ludzi, która starała się tam robić wrażenie „tych groźnych”, lecz w tym przypadku wyraźnie ich możliwości zatrzymały się na próbach. „To musi być jakaś ochrona”- pomyślałem. Naprzeciw nich stanęła grupa studentów, spośród których wyraźnie wyróżniał się tylko jeden. Nasz cel (może dla porządku nazwijmy go „x”? Imiona czy nazwiska przecież i tak nie mają znaczenia). Był to chłopak średniego wzrostu, z czarną fryzurą i gęstym zarostem. Ubrany był wytwórnie- w sposób nieprzypominający bojówkarza. To on przemawiał w imieniu grupy. Rzucał żartami, trzymał na dystans, robiącego się coraz bardziej czerwonym, rektora. Wyraźnie dobrze się bawił. Zdawał się być w swoim żywiole. Nie wiem czy wiedział czym może skończyć się dla niego jego zuchwałość. W tamtym momencie raczej traktował to wszystko jedynie jak dobrą zabawę:
–Zostaniecie ukarani! Wyrzucę Was wszystkich ze studiów na zbity pysk! Koniec tego. Koniec tej zabawy!- rektor dyszał z wysiłku i złości wyglądając ciut na stan przedzawałowy. Był jedną wielką karykaturą i trudno było się dziwić studentom, że tak trudno im przychodziło traktować jego osobę z szacunkiem. Przypominał w tamtym momencie postawionego na dwóch nogach knura, któremu spod kaszkietu z ubiegłej epoki wypadały kępy tłustych włosów, a na twarzy wyróżniał się stanowczo czerwony nos. Jak u jednego z tych reniferów należących do św. Mikołaja.
–Panie Rektorze! Spokój tam na dole co? – mówił powoli bez wysiłku, do każdego słowa dodając dosłownie hektolitry sarkazmu i ironii- W Pana wieku to tak nie można. Od dzisiaj to nasza uczelnia! Nie masz tu czego szukać prosiaku!
Mówiąc to pomachał do niego w taki sposób jak macha się do psa kiedy uczy się go siadania.
Tego rodzaju gesty… Choć nigdy w życiu nie było mi dane otrzymać formalnego potwierdzenia mojej wiedzy, np. w toku zdanych studiów, to już na podstawie mojego życiowego doświadczenia (a było one przecież nie małe), mogłem stwierdzić, że w sprzyjających warunkach, takie gesty mogą po prostu zdetonować całą sytuację. Dlatego postanowiłem wówczas uprzedzić i zanim do tego doszło, w paru dosłownie skokach znaleźliśmy się tuż przy studentach i kiedy rektor próbował niezdarnie uderzyć ich przywódce, w ostatniej chwili udało mi się złapać go za rękę. Spojrzałem mu w oczy; uśmiechając się i delikatnie kręcąc głową. Po czym zdecydowanym ruchem wykręciłem mu rękę i sprzedałem kopa w dupę zrzucając ze schodów. Wpadł w ten sposób jak kula na swoich zwolenników i mocno poturbował siebie i ich za jednym zarazem. Ci co prawda próbowali od razu przejść do kontrataku, ale wobec naszej przewagi, wieku i lepszej pozycji, byli po prostu bez szans. Gdy z wnętrza Uniwersytetu wybiegła reszta studentów gotowa do udzielenia nam pomocy, tamci musieli salwować się ucieczką.
Wpadliśmy do środka budynku i naprędce zabarykadowaliśmy drzwi. Tak właśnie zaczął się drugi etap okupacji naszego Uniwersytetu, który jednocześnie był dla nas Szczurów końcem pierwszego dnia naszej Rewolucji. Do strajku okupacyjnego włączyli się profesjonaliści.
Dopiero po paru godzinach od tamtej chwili, zdałem sobie sprawę, że z punktu widzenia taktycznego znaleźliśmy się w mało pozytywnej sytuacji. Uwięzieni w budynku bez wyjścia, głęboko na terytorium wroga, który miał nad nami sporą przewagę.
********
–Chyba mamy sobie coś do powiedzenia, prawda? – zapytał do mnie zdyszany „x”. Jednak nie dało się ukryć faktu, że kompletnie znikąd grupa umiejących się bić chłopaków, znalazła się w samym środku jego „bezpiecznej fortecy”
–A może jednak najpierw jakieś: „dziękuje” za uratowanie twarzy? Beze mnie ta urocza blondynka w bluzie mogłaby już nie być tak Tobą zainteresowana– odpowiedziałem nieco zgryźliwie. Nie zamierzałem udawać dla niego jakiegoś podziwu. Znałem ten typ ludzi i jeśli nasza misja miała się udać to musiał już od samego początku czuć do mnie należytą rezerwę.
–Jasne. Dziękuje za pomoc. Ta blondynka jest warta każdego poniżenia… ale teraz czas na wyjaśnienia!– nie zamierzał odpuścić. W sumie dobrze.
-Nie wiem w sumie co tu wyjaśniać. Znamy się z lokalnego klubu sportowego. Od paru dni snujemy się po mieście bez celu. Byliśmy blisko, zobaczyliśmy awanturę, a że lubimy awanturę to pomogliśmy i właśnie tak się tutaj znaleźliśmy– mało przekonująca historia, ale dość rozsądna. Powinna jednak zrobić wrażenie na miejskim inteligenciku z bogatej rodziny.
-Czyli chcesz powiedzieć, że w zasadzie to mam fart i powinniśmy być Wam wdzięczni?
-Nie potrzebujemy Waszej wdzięczności. Ale no daj spokój- przyda Ci się teraz każda para rąk. Poza tym możesz skorzystać z naszej wiedzy. W taki sposób jak jest teraz nie wytrzymacie nawet 10 minut interwencji. Jak tu przyjdzie wojsko to wejdzie w tą ścianę jak w masło. Trzeba coś z tym zrobić…
-To mówisz, że jesteście tylko kibicami…? No dobrze. Ale będę miał Was na oku. Chodźmy!
Przeszliśmy na górny poziom. Jak się okazało studenci stworzyli sobie bazę w jednej z górnych sal wykładowych. Tam spotkałem też resztę swojej grupy. Widziałem, że byli lekko rozbawieni ale spokojni. Cóż nie chce przed Wami wyjść na zarozumiałego dupka, ale porównując to czego doświadczyliśmy tam z naszymi własnymi przeżyciami- wyglądało to na zabawę w wojnę. Zabawę w bunt za pieniądze tatusia. Zbyt wiele widzieliśmy na własne oczy, by odnosić się z szacunkiem do takich ludzi.
Sala była okrągłym pomieszczeniem. Mogła pomieścić na oko od osiemdziesięciu do stu osób. Studentów była może z pięćdziesięciu. Ławki w nieładzie zsunięto w boczny kąt sali. Na środku usypano posłania z koców. Wokół walały się opakowania po prowiancie zrabowanym ze stołówki, jakieś żarcie na wynos, plastikowe kubeczki i butelki po różnego rodzaju podłym alkoholu. To w końcu czego oni chcieli? To miał być protest czy zjazd hipisów?
Ryzykowaliśmy życie dla takiego gówna? Choć pewnie mogłem to powstrzymać, to jednak trudno było dziwić się rozżaleniu reszty Szczurów. Gdy do jednego z moich ludzi podeszła jakaś drobna dziewczyna z tęczowymi włosami proponując jointa, ten pod wpływem chwili gwałtownie ją odepchnął. Może trochę zbyt gwałtownie? Z resztą nie mi to oceniać. Opadła na podłogę rozsypując narkotyki i patrząc się na ludzi oczami pełnymi strachu. Dla mnie była to żałosna scena. Gdy jakieś podpite łebki, które prawdopodobnie były jej kolegami, chciały wymierzyć jednemu z nas sprawiedliwość, wstałem i rzuciłem w nich szklanką:
–Co to kurwa ma być co? Jakiś cyrk? – cała konspiracja poszła… w niebyt. Jednak nie mogłem pozwolić na to, by moi ludzie narażali życie w tak bezsensownych okolicznościach.
„X” próbował coś wtrącić ale na serio miałem tego dość:
–Nie koniec. Zaprowadzimy Cię do sztabu Ruchu- powiedziałem zdecydowanie zwracając się do „x”
–Ja chcę tu zostać. Ja to traktuje na poważnie- był zdecydowany. Uparł się. Teoretycznie moglibyśmy zabrać go wbrew jego woli, ale powodzenie naszej misji zależało od tego w jakim będzie stanie i czy odpowiednio się nim zajmiemy. Musieliśmy zostać.
–No dobra. Skoro tak to zostaniemy… Kto nie traktuje tego na poważnie niech spada albo zaczniemy was wyrzucać z okien. Reszta: trzeba zgromadzić maksymalne zapasy i zabarykadować wejście. Bronienie drzwi jest bez sensu, musimy opracować inną strategię. I przygotować się. Nie mamy wiele czasu.
I tak przeszliśmy do działania. Po mojej mowie wojennej Uniwersytet opuściła większość kobiet i paru chłopaków. Zostało nas ze trzydzieści osób. Może ciut więcej. Zaczęliśmy przygotowywać się do odparcia pierwszego ataku.
********
Po pierwsze zapasy. Uczelniana stołówka miała trochę zmagazynowanego jedzenia ale potrzebowaliśmy znacznie więcej. Tym zajęła się pierwsza grupa. Druga przystąpiła do gromadzenia materiałów do postawienia konkretnej barykady przy drzwiach. Tylko czy tak naprawdę był sens? Drzwi frontowe musiały upaść. Były wybitnie nie do obrony. Chcieliśmy tylko żeby Ci, którzy po nas przyjdą, nie mieli łatwej przeprawy. Czasem się zastanawiam czy nie można by do takich właśnie działań sprowadzić istoty naszego Oporu? Nie upadaj. Nie teraz gdy wszyscy na Ciebie patrzą i czekają na kolejne polecenie.
Skoro drzwi długo nie wytrzymają, trzeba trochę odwrócić sytuację. Wygrać? To niemożliwe. Zwłaszcza kiedy użyją wojska. Jednak gdyby udało nam się w jakiś kontrolowany sposób wpuścić ich do środka, a potem zamknąć na tym wąskim kawałku pomiędzy schodami a wejściem? Trzeba ustawić jakieś bariery, nawet najbardziej podstawowe. Skapną się po chwili co i jak, ale wystarczy nam parę minut. Jeśli tylko uderzymy sprawnie, powinno ich to zaboleć. Potem okopać się na wyższym poziomie; reszta będzie już mogła wtedy tylko czekać i uprzykrzać życie atakującym. W końcu miało to być obywatelskie nieposłuszeństwo co nie? Jednak my, my musimy znaleźć jakiś sposób na to, by w całym tym zamieszaniu wydostać się na zewnątrz. Jeszcze ten „X”, jego też przecież trzeba wyciągnąć…
Skinąłem na jednego ze Szczurów, nachyliłem się do niego i szepnąłem mu na ucho:
–Każdy ma swoje zadanie. Ty musisz znaleźć nam drogę ucieczki. Widziałem plany tego budynku. Nowa część została nadbudowana na starych fundamentach. Z górnego poziomu jest jedyne przejście do kuchni i starej części dla służby. Musiały być tam jakieś piwnice, może natkniesz się na wejście do kanału, jakiś szyb albo coś. Poszukaj dobrze bo inaczej to będzie koniec naszej historii– tym razem nie przesadzałem. Stanowczo nie przesadzałem.
–Tak jest– i to była różnica pomiędzy nami, a zwykłymi ludźmi. Działaliśmy jak jeden organizm. Nie trzeba było zbyt wielu słów.
Skoro to miałem z głowy: to teraz reszta. W naszej sali będzie ostatni punkt obrony. Zgromadziliśmy tam parę apteczek, koców i baniaków z wodą. Na wiele to nie starczy. Potem górny poziom: jeśli moja pułapka się uda, będziemy potrzebować wszystkiego co trochę waży i czym można łatwo rzucić. Książki, krzesła, talerze, szklanki, fotele. Zgromadziliśmy wiele amunicji. Nasza pierwsza wojna na zabawki. My wiedzieliśmy z czym przyjdzie się zetknąć, a oni? Spojrzałem na uwijających się przy pracy studentów: nikt nie jęczał, nikt nie chciał się wycofać. Jednak nie mogłem być ich pewny. Dla większości była to tylko niepowtarzalna okazja żeby zrobić coś co wyróżni ich na tle pochodu baranów, coś co wyciągnie choć na chwilę ich życie ciut ponad bezwartościowy potok gówna, w którym przyszło im broczyć. Niby na tym powinienem skończyć ale coś mi nie pozwalało się uspokoić. Jezu a co jeśli? Nie chciałem nawet wypowiedzieć tego w myślach. Konsekwencje ich zabawy mogą być poważne…
–Ej! Ej! Zatrzymajcie się na chwilę -ci, którzy byli tylko blisko mnie odłożyli to co robili i spojrzeli się z lekkim niepokojem– Prawdopodobnie mamy już nie wiele czasu. Plan dokładnie zaraz sobie wyjaśnimy, pamiętajcie tylko żeby nie poniosła Was fantazja. Póki nie mają z wami kontaktu wzrokowego: możecie robić wszystko co trzeba. Jednak potem możecie już tylko uciekać. Rozumiecie? Bez kozaczenia.
–Tak jest!– albo trafiliśmy na sympatyków militariów, albo podejrzeli jak rozmawiam ze Szczurami i wzięli to za zabawę w armię.
Wrócili do swoich zajęć. Z resztek alkoholu jaki zgromadzili w pierwszych dniach oblężenia, jeden z nas tworzył poręczne koktajle mołotowa. Przydadzą się kiedy policja podejdzie zbyt blisko. Barykada powinna się palić jakiś czas uniemożliwiając im dalszą akcję, a nam kupując trochę czasu. Zgromadziliśmy też duże baniaki oleju, który powinien utrudnić przez jakiś czas zdobycie górnego poziomu. Wiele więcej chyba nie mogliśmy zrobić. Z niczego stworzyliśmy w tym miejscu prawdziwe pole bitwy. Co z tego wyjdzie?
Jeszcze jedna sprawa do ogarnięcia i będziemy gotowi. Czas nagiąć „X” do swojej woli i zapewnić sobie, że nie zrobi w trakcie jakiejś głupoty:
–Musimy pogadać– złapałem go za ramię i pociągnąłem do leżącego na uboczu pokoju. Normalnie pełnił rolę chyba czegoś w rodzaju stróżówki- Wiem kim jest twój stary– prosto z mostu
–No i co Cię to obchodzi? To co tu się dzieje to moja sprawa!– przypominał dzieciaka, któremu miano zaraz odebrać ulubioną zabawkę.
–Mnie to nie obchodzi nic a nic. Problem w tym, że reszcie za to grozi co najwyżej areszt i ścieżka zdrowia. Minie maksymalnie 24 godziny, kiedy wojsko dowie się, że strajkiem kieruje syn przewodniczącego Opozycji. Dostaniesz albo kulkę, albo zamkną Cię w wojskowym więzieniu. Nie wyjdziesz z niego żywym. Wiem coś o tym– nieznacznie przekręciłem głowę pokazując bliznę po nożu.
–Ty jesteś tym kolesiem uwolnionym z transportu?- zapytał otwierając oczy szeroko
-Tak…
-Czyli musisz być tez…?
-Tak. Ale to nie Twoja sprawa. Posłuchaj mnie: zrobimy co się będzie dało, ale jak będzie za gorąco wyprowadzimy Cię tylnym wyjściem. Jeden z moich kolegów znalazł wejście do kanału. Powinno się udać wydostać.
-Ale…?
-Nie żadnych ale. Nie pozwolę na to, by jakiś gówniarz miał narazić na szwank tak poważne sprawy.
Nie czekając na jego reakcję wyszedłem z pokoju. Mam nadzieję, że zrozumiał o co w tym wszystkim chodzi. Jeśli nie, nasza misja może się okazać nie do wykonania.
********
Zapadła noc. Wszyscy chyba podświadomie na nią czekali. Rozstawiłem swoich ludzi w strategicznych miejscach. Znając ich mogłem być pewien, że są gotowi na wszystko co się wkrótce wydarzy. Jeśli chodzi o studentów to była to dla mnie jedna, wielka niewiadoma. W większości wyglądali na bardzo przejętych i podnieconych. Trudno było nie poczuć bijącej od nich niepewności i nerwów. Czy miałem prawo w ogóle im się dziwić?
Dla mnie samego to także był ciężki dzień. Może Ci się wydawać, że jesteśmy jakąś drużyną superbohaterów, ale tak nie jest. Każdy z nas dźwiga ogromne brzemię. Jesteśmy ludźmi z krwi i kości. Zwłaszcza ja: przedstawiach w tym pamiętniku swoją osobę w taki, a nie inny sposób, ale robię to z bardzo konkretnego powodu. Nie macie jednak pojęcia ile czasem kosztuje mnie wstanie z własnego łóżka. Od kiedy tak jest? Niemalże od samego początku? Czujesz wobec mnie żal? Mam gdzieś Twój żal. Kompletnie nie o to mi tutaj chodziło.
To w takim razie jak przetrwałem? Czasem sam się sobie dziwię, bo nie znam do końca odpowiedzi na to pytanie. Gdybyście mieli okazję spojrzeć na to kim jestem dzisiaj i na mnie sprzed tego wszystkiego: nie mielibyście szans mnie poznać. To co? Jaka jest w takim razie recepta? To taka nieostra kwestia. Ciężko uporządkować mi czasem myśli w głowie, a co dopiero przelać ja na papier w sposób uporządkowany. Myślę, że w pewnym sensie część tej tajemnicy leży w mojej własnej zdolności przystosowywania się. I tyle? Taki banał? Może Wam się tak wydawać ale w moim przypadku to coś więcej niż zwykle rozumie się pod takim pojęciem. Wszystko idzie dobrze? Jedna wersja mnie. Dzieje się coś niespodziewanego co psuje przyjęty plan? Pstryk. Druga wersja mnie. Kompletnie inna.
Gdybyście mieli okazję spojrzeć na moją osobę z dzisiaj i jej odbicie z poprzedniego życia, nie byłoby szans, żebyście mnie poznali. To jak w takim razie? Jaka jest recepta? Sam się nad tym zastanawiam. Od bardzo bardzo dawna. Chyba od pierwszej śmierci, która dosięgła mnie jako Szczura, albo od pierwszego niebezpieczeństwa jakie poczułem na własnej skórze… Nie wiem sam. To wszystko jest takie nieostre. Ciężko uporządkować mi myśli w głowie, a co dopiero przelać je logicznie na papier. Jednak coraz częściej myślę, że jakaś część tej tajemnicy przynajmniej leży w mojej zdolności dostosowywania się. I tyle? Taki banał? Może się tak wydawać, ale faktycznie jestem w tym dobry. Wszystko idzie jak powinno? Jedna wersja mnie. Coś się psuje? Pstryk. Jakbym zaświecał światło. Znajomi mówili na to prześmiewczo „tryb nieśmiertelności”, ja kiedy o tym mocniej myślałem tak jak teraz: przychylałem się do tezy, że to uczucie musiało się we mnie wykształcić już dawno temu. Pamiętam jak nieraz jako dziecko stawałem przed lustrem, widziałem w nim młodą twarz, ale w swojej głowie nie mogłem jej jakoś połączyć z moją osobą. Tak jakbym nigdy nie miał swojej twarzy? Dziwne, ale chyba porażająco odpowiednie. Bo gdzie lepiej mógłby się odnaleźć człowiek, od początku swojego życia skryty pod maską, jak nie w szeregach Oporu, który sam jeszcze przecież do niedawna skrywał się w podziemiu.
Prawda? Nawet jeśli istotnie tak było, to z całą pewnością nie była to prawda na teraz. Z resztą nawet jeśli to kogo z Was to obchodzi? Czytasz mnie bo szukasz odpowiedzi? Czy może traktujesz mój pamiętnik jako jedną z kolejnych odskoczni? Z resztą nieważne. Dość tego. W geście rozpaczy złapałem się za głowę, chcąc siłą wyciągnąć z niej myśli, których tam nie powinno być. Drżącymi rękami chwyciłem kolejnego papierosa. Włożyłem go do ust i zapaliłem. Czy to będzie paradoks, jeśli powiem na własnym przykładzie, że palenie jednak pomaga? Gdyby widziała mnie teraz moja mama… Machinalnie potrząsnąłem głową, tak jakby miało to szansę ostatecznie rozwiązać sprawę uciążliwych myśli. Co ja robię? Spojrzałem rozbawiony w górę, szukając na nieboskłonie dalekich gwiazd. Jednak jak na ironię, niebo tej nocy było ciemne i gładkie jak jedna wielka plama atramentu. Mimo tego chciałem zostać na tym balkonie i chyba już nigdy nie wracać do reszty. Było mi dobrze z samym sobą. Stałbym tam pewnie jeszcze długie godziny, nie patrząc kompletnie na chłód i absurd mojego zachowania, gdyby nie to, że w pewnym momencie na twarz mi padł snop skoncentrowanego światła reflektora. Próbowałem zakryć oczy, tak by zobaczyć co się dzieje. Ale nie musiałem. Zanim to zobaczyłem, usłyszałem:
–Tutaj POLICJA! Wzywamy do bezwzględnego poddania się i opuszczenia budynku UNIWERSYTETU! Każdy kto teraz przerwie tą bezsensowną okupację może liczyć na ulgowe potraktowanie i sprawiedliwy proces!
A tak bardzo miałem nadzieję… Tak bardzo miałem nadzieję, że uda mi się zakończyć ten rozdział słowami w stylu: „noc ta była spokojna i przebiegła bez większych niespodzianek”.
Niestety.
********
–JUŻ TU SĄ!– podniosłem alarm wbiegając do środka budynku- Wszyscy na stanowiska!
Jednak krzyk nie był potrzebny. W tamtej chwili wszyscy spisali się na medal. W oczach Szczurów, widziałem niezmąconą niczym pewność siebie. Działali tak jak powinni. Jak jeden organizm, gotowy na wszystko. Studenci byli mocno podnieceni. Ale nie w taki zwyczajny sposób. Raczej ten krańcowy, co ludzi nieprzywykłych do ryzyka upodabnia do narkomanów. Teraz tylko trzeba wszystko trzymać w jednych rękach żeby nie popełnić błędu. Liczyliśmy na niedbalstwo. Na zwykłe urzędowe podejście, wynikające z rutynowego potraktowania procedur i nie wzięcia na serio zagrożenia. Tylko ich zlekceważenie mogło nam pomóc i jednocześnie kupić trochę czasu. Jak się właśnie mało okazać- trafnie oceniliśmy sytuację.
Z uwagi na rozkład budynku, mieliśmy dość dobry widok na to, jak na dole schodami powoli, z widocznym zniechęceniem do drzwi frontowych podchodził pierwszy oddział policji. W rękach mieli siekiery, bosaki, tłuczki, czekany- jednym słowem wszystko to co im wpadło w ręce przy wyjeździe z komendy. Widocznie pakowali się w sporym pośpiechu. Szli dość powoli i niezdarnie. Nie zachowywali żadnego szyku, ani zasad bezpieczeństwa, które powinno im się wpoić na szkoleniu. Nie mieli także żadnego poważniejszego opancerzenia. Byli pewni, że przyjeżdżają do zwyczajnej bandy dzieciaków, która przestraszy się na ich widok. Tymczasem nie mieli pojęcia jak bardzo się pomylili.
Dotarli do barykady. Dowódca zmierzył ją wzorkiem i bez zbędnych ceregieli dał znak ręką, a reszta przystąpiła do jej niszczenia. Bez planu, bez szczególnego zaangażowania- kawałek po kawałku znajdowali się coraz bliżej wejścia. Mieliśmy zatrzymać natarcie mniej więcej w połowie drogi. Tak by większość znalazła się uwięziona w szczątkach blokady: nie na zewnątrz, lecz jeszcze nie w środku budynku. Trzeba było wybrać dogodny moment. Mieliśmy tylko jedną szansę.
Podniosłem zaciśniętą pięść wysoko do góry i pomachałem nią tak, by każdy mógł zauważyć.
-TERAZ
Na ten znak, na wejście spadły przygotowane wcześniej koktajle Mołotowa, a barykada cała, w jednej chwili stanęła w płomieniach. Z pewnością ich to zabolało. Widziałem paru atakujących, którzy stanęli w płomieniach, a reszta kolegów próbowała ich gasić w akompaniamencie przekleństwa. Trwało to dłuższą chwilę, podczas której nie mogliśmy zrobić nic więcej, jak tylko patrzeć i czekać na to co się miało jeszcze wydarzyć. Po opanowaniu się sytuacji. Wycofali się. Udało się
Ale przecież wrócą.
**********
Gdyby wierzyć filmom i całej kulturze masowej, w jakiej przyszło mi się wychowywać, to noc w takich okolicznościach powinna mi się dłużyć i dłużyć bez końca. Tymczasem dla mnie mijała w mgnieniu oka. Dlaczego? Co się ze mną działo? Nie mogłem wytrzymać i zasnąłem? Traciłem czujność? Nawet teraz jak sobie o tym myślę to ciężko powiedzieć mi coś na sto procent. W każdym razem miałem swoje stanowisko na jednej z klatek schodowych prowadzących na górny poziom. Siedziałem przez całą noc na schodach, gorączkowo trzymając się poręczy. Patrzyłem głęboko w oczy ludziom, z którymi dzieliłem wszystkie trudności tej sytuacji. Teraz. Po pierwszym starciu nawet Szczury byli już bladzi. W końcu żadne wyszkolenie nie może zakryć ludzkich uczuć. W oczach nam wszystkich odbijał się ogień z płonącej barykady, czyniąc nas podobnymi do szaleńców. Studenci zaczynali powoli pękać. Większość z nich wyglądali tak jakby dusze opuściły ich ciała. Zostały tylko zwaliste kupy mięsa, niezdolne do ruchu i działania. Trudno. W końcu musiałem wziąć to pod uwagę. Misja przede wszystkim. Mieli wykonać tylko jedno zadanie, a potem byli zdani na siebie. Uciekał nam czas. Musieliśmy być gotowi do ucieczki z „X”.
Kiedy tkwiliśmy tam jak w pułapce, zacząłem się zastanawiać czy na pewno wszystko dobrze przygotowałem… Daję słowo dlaczego ostatnio najgorsze myśli zaczęły pojawiać mi się w głowie w najmniej odpowiednich momentach?
Uspokój się to nie czas na takie myśli.
W ogóle nie ma czasu.
Na cokolwiek.
Chłopak, który siedział w rogu. Przed oblężeniem krzyczał najgłośniej. Był najbardziej odważny. Teraz bardziej niż niedźwiedzia, przypominał misia z bajek dla dzieci. Zapadł się niejako w sobie. Pulchne policzki niemal zakrywały jego oczy.
W pewnej chwili podniósł się nieznacznie i krzyknął mimo woli. Ze strachu.
Ogień zaczął dogasać. Bardzo wyraźnie.
Zaczął się kolejny etap
**********
Od tamtej chwili, sprawy potoczyły się już bardzo szybko. Zbyt szybko?
Gdy ogień wygasł, a barykada rozpadła się, odkrywając niechronione niczym przejście do środka budynku, w naszym kierunku podeszła druga fala policji. Zdołaliśmy ją odeprzeć według przygotowanego wcześniej planu, blokując ich łatwe podejście na górny poziom i zrzucając na nich prawie wszystko co było zgromadzone na górnym poziomie. Czy było w tym coś więcej, prócz rozpaczliwej próby odwleczenia tego co nieuniknione? Po prawie czterech dniach w zamknięciu, o lichych racjach żywnościowych, przypominaliśmy raczej na wpół dzikusów, niż wielkich rycerzy. Za pomocną śmieci próbowaliśmy odeprzeć pochód śmieci. Ludzkich śmieci.
Czy to mogło mieć w ogóle jakiś sens?
A jednak się udało. Policja po raz kolejny musiała wycofać się z budynku. Nie było barykady, nie mieliśmy praktycznie całej frontowej ściany, a barykada nie stanowiła żadnej ochrony. W środku hulał wiatr, chłoszcząc nas raz zarazem po twarzach, ale mimo tego żyliśmy i wciąż stawialiśmy opór. Póki co. To w pewien być może pokręcony sposób, musiało robić wrażenie. Zwłaszcza na kimś kto by chciał obserwować tą sytuacje z boku. W świetle takiej analizy sytuacji, powinienem przewidzieć, że podobnie jak w przypadku bójki przed uniwersytetem, emocje tutaj mogą także łatwo się zdetonować. Dlaczego tego nie przewidziałem?
Mogłem wyczuć pewne podniecenie. Mogłem wyczuć to, że ludzie nieprzygotowani do tego typu działań, nie będą w stanie zachować dyscypliny. Jednak nie wyczułem niczego… Gdy zaczynał się kolejny atak, „X” poczuł się nad wyraz pewnie, zszedł do połowy schodów, stanął naprzeciw napastników, którzy nie rozumiejąc co się dzieje, zwyczajnie się zatrzymali.
Zatrzymał się naprzeciw nich i wyciągnął ręce szeroko, tak jakby zamierzał ich sprowokować do działania:
-No dalej! Chodźcie! Nie boimy się Was!
Głupota? Brawura? A może zwyczajny brak wiedzy o tym co się może wydarzyć w przeciągu dosłownie minuty?
I tak jakbym przepowiedział najgorszy z możliwych wariantów. Do środka pomieszczenia, tuż koło niego, zatrzymując się na jednym ze schodków, wpadł granat, który uderzając o ziemię zaczął się gęsto dymić:
-Khem, khem!– X zaczął mocno kasłać i tracić oddech. Mimo tego, z uporem przesuwał się coraz bardziej w kierunku granatu… Co próbował zrobić?- Tylko na tyle Was stać? No dalej! Strzelajcie!
Co mu strzeliło do głowy, żeby urządzać takie prowokacje? A może człowiek postawiony w sytuacji krańcowej, po prostu pragnie umrzeć? Czy to była dla niego zatem krańcowa sytuacja? Nie miałem czasu by dłużej się nad tym zastanowić. Spojrzałem na granat, który wciąż dymił się tak samo mocno. Coś mi w nim nie pasowało. Miał podobny kształt, wydał ten sam dźwięk kiedy uderzył o schody, dymił się w ten sam sposób- jednak coś w nim nie pasowało do tego schematu. Przysiągłbym, że moje rozważania trwały nawet ze dwadzieścia minut, w rzeczywistości był to może ułamek sekundy. Zareagowałem instynktownie. Brzmi to może oklepane, ale tak właśnie było.
-To nie jest. Granat. Dymny!- zbiegłem do niego na dół, cedząc słowa na każdy mijany przeze mnie schodek. Dopadłem do niego i dosłownie w ostatniej chwili pociągnąłem go do siebie, skopując w tym samym momencie granat na dół w kierunku policji.
Ten zaledwie sekundę, może dwie po tej sytuacji, zaczął toczyć się po schodach, aż w końcu wybuchł całkiem niedaleko nas ogłuszającym trzaskiem! Zrobił przy tym całkiem niezłą dziurę w podłodze. „X” widząc to, spojrzał na mnie całkiem przerażony.
To niemożliwe. Używają granatów odłamkowych.
Przybyło wojsko!
********
–Chodź z nami!– krzyknąłem mu do ucha tonem nieznoszącym sprzeciwu
Faktycznie żadnego sprzeciwu w tamtym momencie nie wnosił. Pociągnąłem go za sobą jak szmacianą lalkę. Resztę schodów pokonałem zadziwiająco szybko. U szczytu czekała na mnie reszta Szczurów, która w ramach podstawowego układu zabezpieczającego, okrążyła mnie i „X”.
W serca reszty obrońców wkradła się panika i trudno było się im dziwić. W kompletnie nieuporządkowanych sposób dopadli do sali, która wcześniej była naszą centralą. Nie czekając na cokolwiek naprędce zabarykadowali za sobą drzwi. Dla nas było to niesłychanie korzystne. Nikt nie zauważył, że grupa sześciu ludzi odłączyła się od reszty.
Szczur, którego wcześniej wysłałem na poszukiwanie wyjścia, teraz wskazywał nam wszystkich drogę. Skręciliśmy do części przeznaczonej dla opieki kuchennej. Z łatwością odnaleźliśmy główną kuchnię, potem spiżarnię i na końcu w bocznym korytarzu całkiem widoczną klapę w podłodze, która łączyła budynek Uniwersytetu z podziemnymi kanałami.
Nasz przewodnik dopadł do kraty, szarpiąc ją ze wszystkich sił.
Ta nawet się nie ruszyła
–Nie rozumiem… Wtedy otworzyła się bardzo łatwo- powiedział wyraźnie zmartwiony. Tylko co niby miał zmienić jego nastrój?
-Ciągnijcie mocniej! To stara krata, może po prostu się zastała – rozkazałem
Rzuciła mu się do pomocy jeszcze jedna osoba, a ja tymczasem wraz zresztą odwróciłem się do nich plecami, całkowicie gotowy na to co może nadejść od strony Uniwersytetu. Nasza sytuacja nie wyglądała dobrze. Żołnierze zdawali się być znacznie bardziej sprawni od policjantów. Jedna grupa musiała zaatakować sale gdzie byli studenci, druga ruszyła w pościg za nami, dokładnie sprawdzając wszystkie pokoje na bocznej stronie. Byli coraz bliżej. Skąd wiedzieli? Coraz wyraźniej słyszałem ich podniecone głosy. Zachowywali się jakby byli na polowaniu, a my staliśmy się wtedy ich zwierzyną. „Szybciej”- pomyślałem. Akurat wtedy Szczury otworzyły klapę. Nie wiele się zastanawiając wskoczyliśmy do środka. Było ciemno, wilgotno i ponuro- mogliśmy tylko iść za przewodnikiem i ufać, że dobrze zapamiętał drogę.
Nie pomyśleliśmy o lampach. Nie pomyśleliśmy o tym, że mogą za nami ruszyć w pościg.
–Szybciej!– pośpieszyłem ludzi, którzy biegli przodem
W tym momencie rozległy się strzały. Jedna z kul świsnęła mi koło ucha. Do granatów dołączyła, ostra amunicja. Nie żartują.
Strzały wyzwoliły panikę. Powiedziałem „X” żeby trzymał się blisko mnie, a ten potraktował to aż nadto dosłownie, bo chwycił mnie za róg kurtki. Nie byliśmy żołnierzami. Nie mieliśmy doświadczenia. Nie byliśmy przyzwyczajeni do prawdziwego ostrzału.
Wkradła się panika. Moja wina.
Gdy kanał rozdzielał się na dwa tunele, razem z „X” wybrałem kompletnie inną stronę niż reszta. Dlaczego? Chyba „X” mnie pociągnął i w biegu zmienił tor. Z resztą sam nie wiem. Wybraliśmy kompletnie inne przejście i reszta nawet nie mogła zauważyć, że oddzieliliśmy się od grupy. Biegliśmy razem przed siebie pokonując przeszkody, aż niemalże wpadliśmy na ścianę.
Ślepa uliczka. Tunel kończył się ścianą. Drogi dalej nie było.
–I co teraz? – zapytał mnie „X” niejako z ogromnymi pretensjami, nie było śladu po jego rewolucyjnym charakterze. Przypominał raczej dziecko, które chciało jedynie w spokoju obejrzeć wieczorynkę. Nagle przestał rozumieć co w ogóle robi w tym miejscu.
Czułem tylko pogardę. Nie wiele więcej zdążyłem z tym zrobić.
Poczułem ból, huk, chyba też dym, albo wybuch. Może wszystko naraz. Bez znaczenia.
Zgasiło to we mnie światło. A raczej po prostu wycisnęło ze mnie wszystko co jeszcze zostało.
********
Stop. Następna klatka. Ciemność. Próbuję otworzyć oczy. Ciężkie, zlepione krwią powieki ledwo się podnoszą.
Dociera do mnie obraz. Niepełny. Poszarpany. Kompletnie bez barw. Ledwo mogę coś zobaczyć. Próbuję delikatnie przekręcić głowę. Ból.
Palący ból i odór rozkładającej się śmierci. Wszędzie wokół mnie. Czuje jak ktoś trąca mnie, ciężkim, wojskowym butem. Nie mogę nawet drgnąć. Sekunda trwająca wieczność.
Sprawdzają kto żyje? Jak to? Co to ma znaczyć? W tym momencie zaczęło powracać mi dość nieżwawo czucie. Zrozumiałem, że to na czym leży moja głowa było w istocie czyjąś ręką, a to co przygniatało mi nogi było po prostu czyimś ciałem.
Leżałem w usypanej bez ładu kupie ciał obrońców Uniwersytetu. Jedyny żywy pośród martwych. Żywy? Czy aby na pewno?
Próbowałem podnieść głowę do góry. Zobaczyć jak najwięcej dookoła mnie. Błąd. Po lewej stronie wpatrywała się we mnie pusta i blada twarz „X”. Został zabity. Jak zginął? Ciężko powiedzieć. Wszystko jest taki niejasne:
–Dziesięć trupów? Dziesięć? Miał być tylko jeden! Tylko chłopak tego grubego wieprza z Ruchu!– ktoś wyraźnie znęcał się nad jednym z żołnierzy
-Szefie. Było zamieszanie. Nie wiedzieliśmy co mieli przygotowane. Użyliśmy granatów i broni…- odpowiedział drugi głos
-Dość wymówek! Zapakujcie ciała na ciężarówkę. Potem się ich pozbyć! Tylko bez wtop!
Widziałem twarz jednego z tych żołnierzy. Miał szary mundur i czarną maskę przeciwgazową. Nie było widać żadnych szczegółów, ale byłem przekonany, że na ten krótki ułamek chwili nasze oczy się spotkały.
Silne ręce w czarnych rękawiczkach. Mocny chwyt i potem rzut na pakę. Jako jeden z ostatnich. Przykryty ciałami.
***********
Warkot silnika. Przytłumione rozmowy żołnierzy. Żarty? Jakaś tandetna muzyka w tle. Słowa jakiegoś dennego zespołu będą towarzyszyć w ostatniej drodze?
Myśli przerwał kolejny wstrząs. Trzask. Samochodem obróciło parę razy. Kierowce wyrzuciło przez przednią szybę, a żarty reszty żołnierzy momentalnie ucichły.
Drzwi od paki się otworzyły. Wypadłem na ulicę, a samochód potoczył się dalej polną drogą.
Żyłem, ale nie wiedziałem jeszcze jak długo. Co mnie czeka?
Nie chciałem się podnieść. Chciałem umrzeć. „Wstań” za każdym razem słyszę ten sam mentalny imperatyw. „Wstań”, a śmieją się ze mnie kiedy mówię, że na serio nie mam żadnej konkretnej władzy nad swoim życiem.
Wstałem. Nie będę w stanie opisać bólu jaki czułem, ani tego jak wyglądało moje ciało.
Wciąż byłem w grze.
Muszę wrócić do swoich.
**********
W jaki sposób trafiłem do Domostwa? Ile czasu to trwało? Ile szedłem dni i jak mi się to w ogóle udało?
Nie wiem.
Pamiętam tylko uczucie niezwykłego szczęścia, gdy zobaczyłem czarną bramę chronioną przez naszych. Domostwo. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem tak bardzo wdzięczny losowi.
Ledwo się tam doczołgałem, wciąż kurczowo trzymając w dłoni mały, czarny pistolet. Musiałem go zabrać jednemu ze strażników.
Widziałem, że moje przybycie spowodowało niemałe poruszenie wśród wartowników, ale nie było czasu na wyjaśnienia.
–Nazywają mnie Kapitanem. Zaprowadźcie mnie do środka. Musze zdać raport.
Upadłem na ziemię jakbym był bez życia.
Posłusznie podnieśli mnie i pomogli iść, choć nogi wyraźnie odmawiały posłuszeństwa.
Kątem oka zauważyłem coś, co zmieniło się w tym miejscu pod moją nieobecność. Boczną kwaterę przeznaczono na cmentarz dla poległych Szczurów. Był tam tylko jeden grób.
Mój własny.
„Powyższy materiał został opublikowany w trzecim numerze pisma „W Pół Drogi”. Wszystkie artykuły z tego numeru możesz znaleźć TUTAJ„
Oprawa graficzna: Resistance Arts