Dominik Stępień: Rykoszet (opowiadanie- Orle Pióro #2)
Pociąg. Cholerny tłok. Kryśka co jakiś czas sprawdzała pakunek na piersi, czy aby nie zniknął. Ukraść spod szczelnie zapiętego płaszcza raczej nie ukradną, ale żeby czasem nie wypadł. Trudno uciec z jadącego pociągu, a przy takiej zgubie same kłopoty. Co prawda owinęła pistolet w chustkę do nosa, lecz nie maskowało to na tyle dobrze jego charakterystycznego kształtu. Tego Lugera na strychu ukrył jeszcze jej ojciec w czasie okupacji. Przeleżał tak nieużywany aż do ostatniej nocy wigilijnej, kiedy postanowiła go wypróbować. O dziwo działał. Niektórzy ludzie w okolicy mieli jeszcze poupychane po kątach takie poniemieckie graty, więc pojedynczy strzał od czasu do czasu nikogo nie dziwił, a Kryśka musiała mieć pewność, że w odpowiedniej chwili pistolet nie zaszwankuje.
Zahipnotyzowana rytmicznym stukotem kół pociągu, przekładając w palcach paciorki różańca, wpatrywała się w nieskończoną biel za oknem. Tak samo biało było wtedy. Minęły już prawie 23 lata. Tak długo musiała czekać…
***
Śnieżyca szalejąca na zewnątrz dała mu w kość w trakcie wieczornego marszu, więc wziął spory łyk z butelki. Bimber grzał od środka, ale tylko przez kilka chwil. Siedział na zdezelowanym stołku widocznie zadowolony z siebie. Przyzwyczaił się do myśli, że jeśli się czegoś chce, to się to bierze. Nauczył się tego jeszcze przed wojną. Teraz fabryka była w jego władaniu, a jej właściciel stał przed nim z przystawionym do pleców karabinem.
– No, panie Kobylański, chyba sam pan rozumie? Gwardia Ludowa też musi za coś żyć – rzekł „Lew” Ajzenman do zdenerwowanego, choć starającego się to ukryć mężczyzny. – Pan dobrze wie, że tu nie chodzi o pana. Krzywda może się stać innym osobom.
– Chce mnie pan zastraszyć i obrabować?
– Oj oj, ma pan bardzo negatywne nastawienie. Proszę to raczej potraktować jako dobrowolny datek na rzecz wyzwolenia. Tak chyba brzmi lepiej, co?
– Przykro mi na pana patrzeć.
Nastała chwila ciszy, a powietrze zgęstniało jeszcze bardziej. „Lew” przyzwyczaił się do tego, że ludzie albo go uwielbiają, albo nienawidzą, ale zawsze czują przed nim respekt. Ta zniewaga poruszyła go do głębi.
– Słuchaj, kurwa! Przykro to ci będzie, jak się młoda Staszewska przypadkiem utopi w stawie za fabryką – zerwał się na nogi Ajzenman. – Co ty myślisz, że nie wiemy kto tu jest kim?
August Kobylański, właściciel miejscowej fabryki noży, z coraz większym trudem panował nad sobą. Sporo widział w trakcie już prawie czterech lat tej parszywej wojny, ale tego się nie spodziewał. Co prawda przed okupacją nie sprzyjał Żydom, lecz z pewnością nie życzył im losu, jaki zgotowali im Niemcy, szczególnie że zwykle podobny los dzielili z nimi Polacy. Kilku z tych oprychów kojarzył wcześniej z widzenia. Siedzieli chyba w getcie, tutaj w Drzewicy albo w Opocznie. Nieraz miejscowi rozprawiali o tym, że ci, którzy uciekli z getta, biegają teraz po lesie z karabinami na sznurkach. No tak, radziecka partyzantka…
– Dobra, bez ceregieli. Prowadź do kasy – Ajzenman dźgnął Kobylańskiego lufą pistoletu w brzuch.
– Jak dostaniecie pieniądze, to odejdziecie z Drzewicy?
– Pomyślimy – uśmiechnął się „Lew”.
Poszli korytarzem mijając po drodze pozamykane drzwi. W nocy fabryka nie była czynna, więc w głuchej ciszy rozbrzmiewały jedynie ich kroki. August Kobylański szedł pierwszy, kierując bandę do pomieszczenia na końcu korytarza. Wyjął z kieszeni pęk kluczy, wybrał jeden i otworzył nim zamek w drzwiach. Każdy jego ruch obserwował jeden z gwardzistów, od samego początku trzymający jego plecy na celowniku. Kobylański otworzył drzwi, odwrócił głowę i spojrzał na rabusiów.
– Pan przodem – powiedział Ajzenam i ruszył za właścicielem fabryki, a mijając próg odwrócił się do swoich ludzi. – Wy tu zaczekajcie.
Drzwi jednak nadal pozostały otwarte, więc cały oddział obserwował wnętrze. Pokój urządzony był oszczędnie. Jedna ściana zajęta była przez szafy na dokumenty, przeciwległa była niemal goła, bo zdobił ją jedynie mały krzyżyk. Pomiędzy ścianami znajdowało się duże okno, pod którym stało biurko i dwa krzesła. Ajzenman zajął krzesło pod krzyżykiem i oparł się łokciem o blat biurka. Drugą rękę, dzierżącą pistolet, położył luźno na swej nodze. Z nieukrywaną satysfakcją obserwował, jak Kobylański otwiera kasę pancerną i odchodzi na bok.
– „Jamajka”, weź pieniądze – krzyknął „Lew”, na co pomiędzy partyzantami przecisnęła się młoda dziewczyna z karabinem na plecach. Wyjęła z kieszeni lniany worek i zaczęła upychać w nim banknoty i inne papiery, które leżały w kasie. Kiedy skończyła, zajrzała do worka mrużąc oczy i szepcząc do siebie. Ajzenmana to nieco rozbawiło.
– Spokojnie, później policzysz – rzekł do niej. – Będzie jeszcze czas.
„Jamajka” spojrzała na swojego dowódcę, skinęła głową i wyszła z pomieszczenia. August Kobylański zastanawiał się co teraz. Nie chciało mu się wierzyć, że ci ludzie po prostu odejdą z miasta nie pozostawiając za sobą trupów. W ich oczach widział prawdziwą nienawiść, która nie daje się przekupić. Z drugiej strony tliła się w nim jeszcze resztka nadziei. Przecież dostali to, czego chcieli.
– Panie Kobylański, pytał pan czy opuścimy Drzewicę – powiedział Ajzenman wstając z krzesła. – Nie jest to jednak takie proste. Widzi pan, owszem, mamy już pieniądze, ale nie są one jedynym celem naszej wizyty. Działa tu bowiem banda faszystowska, a my jako Gwardia Ludowa faszyzm zwalczamy. Wiemy też, że pan należy do tej bandy.
W tej jednej chwili wątpliwości Augusta Kobylańskiego rozwiały się. Zrozumiał, że jego godziny są policzone. „Lew” Ajzenman spojrzał na swoich ludzi i skinął na Kobylańskiego. Dwaj mężczyźni weszli przez próg, chwycili właściciela fabryki wykręcając mu ręce i przycisnęli go twarzą do ściany. Żydowski dowódca wycelował z bliska w tył jego głowy i bez namysłu nacisnął spust. Na ścianie rozlała się krew tworząc czerwony, nieregularny wzór. Partyzanci pchnęli bezwładne ciało na podłogę, a Ajzenman rozkazał ewakuację. Przykucnął przy zwłokach Kobylańskiego, ściągnął zegarek z jego ręki i pobieżnie przeszukał mu kieszenie. Nie znalazł nic szczególnego, więc prędko dogonił swój oddział w korytarzu, chowając za pazuchę tykający łup.
– Zosiu, a wcześniej, kiedy byliście u niego w domu, to coś znaleźliście? – zapytał „Jamajkę” maszerującą obok niego z workiem zarzuconym na ramię.
– Miał w szafie śliczny damski kożuch – odparła z uśmiechem. – Nie wiem tylko, czy nie będzie za duży na mnie.
Lubił to jej dziewczęce podejście. Podobało mu się, jak kontrastuje ono z tym, że przecież ta sama dziewczyna pije wódkę, pieprzy się i zabija ludzi. Nie kochał jej, bo nie kochał nikogo, ale na pewno coś go w niej pociągało.
Przed fabryką „Lew” kazał swoim ludziom ustawić się w szeregu. Podzielił ich na dwie grupy i każdej przydzielił innych ludzi do likwidacji.
– Ci, którzy idą z „Jamajką”, najpierw niech wstąpią na plebanię. Później macie do załatwienia braci Suskiewiczów. Dopiero potem bierzcie się za resztę. My idziemy do Staszewskiego i dalej na skarpę, do Pierścińskiego. NSZ-owców trzeba sprzątnąć w pierwszej kolejności.
***
Spod okrągłej obronnej baszty, będącej wieżą drzewickiego kościoła, wypłynęły tłumy ludzi rozlewając się po rynku. Proboszcz Czernikiewicz wydłużył w tym roku pasterkę obszernym kazaniem, więc wierni pośpiesznie kroczyli do swoich domów. Kryśka również nie chciała wrócić zbyt późno, ale mijając figurę świętego Jana Nepomucena natknęła się na Halinę, swoją dawną przyjaciółkę. Halina wyjechała do Lublina i tam pracowała. Do Drzewicy przyjeżdżała rzadko, więc ich kontakt z czasem osłabł. W dzieciństwie były jednak bardzo ze sobą zżyte.
– Krysiu, masz może chwilę?
– Cześć Halinko… Jejku, co u ciebie? Wszystko w porządku?
– Tak, dziękuję, u mnie niewiele się zmienia.
– Dalej pracujesz na kolei?
– Tak… Krysiu, nie wiem jak to powiedzieć… Pamiętasz tamtą noc, kiedy byłyśmy małe i do Drzewicy przyszedł ten „Lew”?
Krystyna zamilkła. Jej twarz pobladła, zlewając się z tłem zaśnieżonego placu. Doskonale pamiętała wszystko, co się wtedy wydarzyło. Trudno coś takiego zapomnieć.
– Widzisz… – Halina próbowała ciągnąć dalej. – Ja go widziałam. To znaczy widziałam go niedawno, może ze dwa tygodnie temu. On wcześniej miał jakieś żydowskie nazwisko, a teraz nazywa się Kaniewski, Julian Kaniewski. Ale twarz poznałam, Krysiu. Wiem, że to on. Pracuje w Służbie Ochrony Kolei jako starszy radca, no i…
Halina widząc wzrok przyjaciółki utkwiony gdzieś w przestrzeni zaczęła żałować, że poruszyła ten temat.
– Boże, Krysiu, wybacz… Musiałam ci to powiedzieć, chociaż może źle zrobiłam…
– Dobrze zrobiłaś – rzekła twardo Krystyna. – Bardzo dobrze. Dziękuję ci, ale muszę cię przeprosić, śpieszę się do domu.
Ruszyła pewnym krokiem przed siebie mając w głowie mętlik: Kaniewski, Lublin, ochrona kolei, starszy radca. Sprawiedliwość. Zemsta. Tylko jak? Kijem? Nożem? Jeszcze się bydle obroni, bardzo stary chyba nie jest. Zaraz…
Większość tej nocy Krystyna spędziła na strychu, ale w końcu znalazła to, czego szukała.
***
Wieczorna śnieżyca ustała, ale zaspy nadal zalegały na ulicach. Śnieg trzeszczący pod butami partyzantów rozjaśniał noc demaskując ich ciemne sylwetki maszerujące w stronę jednego z parterowych domów. Podejrzewali, że cała rodzina już śpi, więc nie przejmowali się tym, że są widoczni. Nikt i tak się ich nie spodziewał.
Postanowili wejść bez ceregieli. Tył domu obstawiło dwóch ludzi, gdyby ktoś z domowników chciał uciekać przez okno. Siekiera zmiażdżyła drewno wokół zamka drzwi, sypiąc drzazgi do środka, skąd doszedł nagły tupot i tłumione łkanie dziecka. Impet drugiego uderzenia otworzył wejście całkowicie, aż zawyły zawiasy.
– Pobudka, polskie faszysty! – krzyknął partyzant dzierżący siekierę.
Mrok wnętrza rozjaśniało nieco światło księżyca wpadające przez okno. Ajzenman pierwszy przekroczył próg, rozpoznając kształty postaci po oświetlonych zarysach. W izbie stał mężczyzna w koszuli nocnej, najwyraźniej starający się zasłonić siedzącą na łóżku kobietę z wtuloną w jej ramiona małą dziewczynką. Ajzenman zatrzymał się i wycelował w mężczyznę pistolet. Jego ludzie dobrze wiedzieli, co mają robić. Dwaj z nich wpadłszy do środka powalili mężczyznę, a reszta rozpoczęła plądrowanie domu jeszcze zanim blask świecy rozpalonej przez ich dowódcę rozświetlił izbę. Zawartość szuflad i szafek wylądowała na podłodze, by łatwiej znaleźć wartościowe przedmioty.
– Ty jesteś Józef Staszewski, prawda? – zapytał „Lew”, odpalając papierosa płomieniem świeczki.
– Czego chcecie? – zadrżał głos gospodarza.
Ajzenman milczał. Jego puste spojrzenie przebijające się przez papierosowy dym, który wypuszczał z ust, nie dawało żadnej odpowiedzi. Leżący na klepisku człowiek czuł, jak rośnie w nim napięcie w wyczekiwaniu na jakikolwiek odzew, ale słyszał tylko odgłosy krzątających się grabieżców jego dobytku i szybki oddech przestraszonej córki. Nagle koło jego głowy z hukiem wylądował oleodruk przedstawiający Chrystusa. Jeden z partyzantów szukał za nim czegoś wartościowego. Rozczarowany, cisnął święty wizerunek na podłogę. Józef Staszewski nie wytrzymał.
– Czego wy, kurwa, chcecie?!
„Lew” zaciągnął się kolejny raz papierosem. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Lubił, kiedy inni się go bali. Karmił się ludzkim strachem, a dzisiaj liczył na obfity posiłek.
– Ciebie chcemy.
Rzucony na podłogę niedopałek papierosa, pistolet przystawiony do potylicy, oczy Zbawiciela spoglądające z leżącego obok obrazu. Przywódca bandy coś mówi, ale jego głos rozmywa się. Płacz żony i córki, ich błagalne prośby. Tak to się kończy? Tak po prostu?
Józef Staszewski spojrzał ostatni raz na swoją rodzinę. Był gotowy na śmierć, ale nie mógł znieść myśli, że jego najbliższym może stać się krzywda. Tylko Bóg mógł im teraz pomóc.
– Módlcie się – powiedział, zaciskając powieki.
Kula przeszyła jego głowę rozsiewając na klepisku krew i kawałki czaszki. Mała dziewczynka zerwała się, by rozpaczliwie przytulić martwe ciało ojca. Jej załamana matka, siedząc wciąż na łóżku, płakała przez zmrużone oczy. Wszyscy dokoła znieruchomieli w milczeniu.
Ajzenman podszedł do łóżka, chwycił leżący w zmiętej pościeli różaniec i rzucił go na ciało Józefa Staszewskiego.
– Słyszałaś ojca? Módl się do bozi.
Mała podniosła głowę rzucając przerażone spojrzenie na oprawców ojca , później na swoją matkę. „Lew” energicznie zbliżył się, przykucnął, chwycił różaniec i wsadził go w drżące ręce dziecka.
– Kurwa, módl się do Jezuska, słyszysz? Módl się! Zobaczymy czy ci uratuje dupę.
Dziewczynka pociągnęła nosem i rozbieganym wzrokiem ogarnęła ciało ojca. Po chwili zamknęła oczy, zacisnęła palce na paciorkach różańca i zaczęła cicho odmawiać modlitwę.
Izrael Ajzenman, dumny ze sprawnego przebiegu akcji, kiwnął głową w stronę wyjścia, dając niemy rozkaz do odwrotu. Wychodząc, zatrzymał się i wycelował pistolet w stronę dziecka. Zobaczywszy to, jeden z partyzantów trącił jego uzbrojoną rękę w momencie oddawania strzału. Kula poleciała na oślep mijając cel i odbita rykoszetem od jakiegoś żelastwa ukrytego w ciemnym kącie izby rozbiła szybę w oknie.
– Co ty wyprawiasz?! Po co marnujesz kulę?! – młody Żyd zwrócił zuchwale uwagę swojemu dowódcy.
– Po pierwsze, chyba coś ci się popierdoliło – odrzekł przez zaciśnięte zęby wściekły Ajzenman. – Banasiaka już nie ma, teraz ja tu dowodzę, więc mi się nie wpieprzaj. Po drugie, jak ci tak zależy na amunicji, to następnego własnoręcznie zatłuczesz kolbą karabinu, rozumiesz? To rozkaz. A teraz spierdalaj.
„Lew” spuścił głowę, schował pistolet do kabury i odetchnął ciężko. Spojrzał na to, co zostało z rodziny Staszewskich, wykrzywił usta w nienawistnym grymasie i wyszedł.
***
Krystyna pierwszy raz była w Lublinie, ale łatwo natrafiła na budynek Służby Ochrony Kolei. Znajdował się niedaleko dworca, a miejscowi ludzie pomogli jej szybko odnaleźć drogę do celu. Stojąc jeszcze przed drzwiami budynku odwróciła się do nich tyłem i pomacała wypukłość płaszcza, gdzie schowany miała pistolet. Przez całą trasę pociągu zastanawiała się co zrobić, kiedy wreszcie dopnie swego, lecz wciąż nie wiedziała. Spróbuje uciec, ale jeśli mają ją złapać, to trudno. I tak nie ma rodziny, więc nie ma nic do stracenia. Przeżegnała się, wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi. Wraz z nią wpadł do środka podmuch wiatru niosąc ze sobą drobne płatki śniegu.
– Halo, halo, obywatelko! Mogę obywatelce w czymś pomóc? – zerwał się funkcjonariusz wyraźnie ożywiony obecnością kobiety, chociaż przed chwilą jeszcze przysypiał na krześle obok drzwi wejściowych.
– Dzień dobry, nie wiem czy akurat pan… – zmieszała się Krystyna szukając wzrokiem kogoś wyglądającego bardziej kompetentnie, ale napotkała tylko puste ściany korytarza poprzedzielane ponumerowanymi drzwiami.
– Niech obywatelka pyta, ja sporo wiem – odpowiedział z szerokim uśmiechem młody SOK-ista.
– No dobrze. Szukam niejakiego Juliana Kaniewskiego. Pracuje tutaj jako starszy radca. Zna go pan?
– Ojojoj… – twarz chłopaka wykrzywił grymas zakłopotania – A obywatelka z rodziny, czy jak?
– Tak. Z dalszej rodziny – odparła Krystyna patrząc badawczo na dziwną minę młodzieńca.
– No tak, to mogła obywatelka nie wiedzieć. Obywatelowi Kaniewskiemu zmarło się, bodajże półtora tygodnia temu. Także ten, bardzo mi przykro. Miły człowiek z niego był. Słyszałem, że zasłużony dla partii, odznaczony…
Chłopak mówił dalej, ale Krystyna nie słuchała już ani słowa. Podeszła chwiejnym krokiem do drzwi i opierając się na klamce pchnęła je całym ciężarem ciała. Drzwi otworzyły się, a ona upadła na kolana. Kręciło jej się w głowie. Nie mogąc wstać, brnęła na czworaka przez zaśnieżony chodnik, a z jej wytrzeszczonych oczu kapały bezwiednie łzy. Ostatnie 23 lata minęły jej w cieniu bólu, jaki zadał jej ten człowiek. Przez kilka ostatnich dni wierzyła, że wreszcie pojawił się w jej życiu cel, a gdy go osiągnie, chociaż część tego bólu minie. Nie mogła teraz pogodzić się z tym, że Izrael Ajzenman, morderca jej ojca, zmarł przez nikogo nie niepokojony, a może wręcz nagradzany, cieszący się dobrą opinią.
Młody SOK-ista, nie do końca rozumiejąc sytuację, ruszył prędko, żeby pomóc Krystynie. Przykucnął, objął ją i próbował pomóc jej wstać. Krystyna zaczęła się wyrywać. Obudzona z chwilowego letargu, sama zerwała się na nogi, ale zrobiła to zbyt szybko. Chłopak przypadkiem szarpnął kołnierz jej płaszcza, niechcący go rozpinając, a na pobielałym chodniku wylądował mały pakunek. Wiatr rozwinął chustkę, a oczom SOK-isty ukazał się błyszczący Luger.
Oboje spojrzeli sobie w oczy, po czym Krystyna rzuciła się do ucieczki.
– Stój! Bo będę strzelał! – krzykną młody strażnik wyjmując pistolet z kabury i ruszając w pogoń.
Rozległ się strzał, drugi, trzeci – wszystko gdzieś w powietrze, na oślep. Chłopak łudził się, że to może jakieś nieporozumienie i kobieta zaraz się zatrzyma, ale z drugiej strony wiedział, że może to być jakaś zabójczyni z reakcyjnej bandy. Zatrzymał się, wycelował i pociągnął za spust.
Krystyna upadła, a śnieg wokół niej zaczerwienił się. Resztkami sił łapała powietrze czując w tych ostatnich sekundach życia gorycz niesprawiedliwości. Rechot tych obrzydliwych czasów brzmiał w jej uszach, kiedy żegnała się z tym światem. Najwyraźniej pocisk odbity rykoszetem wtedy, gdy Ajzenman do niej strzelał, trafił ją w końcu po 23 latach.
I rykoszety wracały dalej, wracają do dzisiaj.
Od autora:
Akcja powyższego opowiadania toczy się w dwóch warstwach czasowych. Jedna z nich to styczeń 1943 roku, druga natomiast to grudzień 1965 roku. Czytelnik musi zdawać sobie sprawę z tego, że wydarzenia okresu powojennego są fikcją literacką, która w większości nie ma potwierdzenia w faktach. Autentyczne losy Pani Krystyny Staszewskiej nie uwzględniają niczego podobnego do skrytobójczej misji, z jaką w opowiadaniu kieruje się do Lublina . Inaczej sprawa ma się jednak z wydarzeniami z roku ’43. Fabuła opowiadania oparta jest na prawdziwej historii morderstwa kilku mieszkańców Drzewicy, zaangażowanych w działalność niepodległościową obozu narodowego. Morderstwa dokonała grupa żydowskich partyzantów Gwardii Ludowej pod dowództwem Izraela Ajzenmana. Zarówno charakter rabunkowy morderstw, jak i sposoby odbierania życia (przez strzał w tył głowy czy bicie kolbą na śmierć) zaczerpnięte są z rzeczywistego przebiegu napadu.
Wspomniałem, że opis wydarzeń z roku ’65 w większości nie ma pokrycia w faktach, ale w małej części, tzn. tej, która odnosi się do powojennych losów Ajzenmana (wtedy już Juliana Kaniewskiego) nie mija się z prawdą. Od 1960 roku pełnił on funkcję starszego radcy w Służbie Ochrony Kolei, wcześniej przewijając się przez Polskie Radio w Warszawie, Centralny Zarząd Przemysłu Mięsnego, Główny Urząd Pomiaru Kraju oraz Dyrekcję Okręgową Kolei Państwowej w Lublinie. Karany za działalność przestępczą zarówno przed wojną, jak i po jej zakończeniu (m. in. za rabunek, włamanie, kradzieże, gwałt na nieletniej). W czasie okupacji dorobił się nawet wyroku śmierci, którego GL jednak nie wykonała. Zmarł 19 grudnia 1965 roku w Lublinie. Odznaczony Krzyżem Grunwaldu III klasy.
Powyższe opowiadanie brało udział w drugiej edycji konkursu „Orle Pióro- Nacjonalistyczna strona kultury”– opowiadanie historyczne.
Pierwotnie ukazało się na portalu DrogaLegionisty.pl