Gladius Ferreus: Frigidus (opowiadanie- Orle Pióro #2)
394 rok od Wcielenia Słowa Przedwiecznego, dolina rzeki Frigidus w Alpach Julijskich. W chłodny, wrześniowy poranek kroczymy wzdłuż rwącego nurtu pod wodzą naszego drogiego cesarza Teodozjusza na spotkanie z armią podłego zdrajcy i uzurpatora, Flawiusza Eugeniusza, która zagradza naszym siłom drogę do serca Italii, ku Wiecznemu Rzymowi. To już dwa lata minęło, odkąd Eugeniusz zbuntował się przeciw naszemu panu i sięgnął zuchwale po purpurę, wyniesiony na tron po zgładzeniu cesarza Zachodu, Walentyniana II, przez innego przeniewiercę, mającego w sobie krew frankijskich barbarzyńców Arbogasta. Podczas tych dwóch długich lat obydwaj ośmielili się przywrócić, wraz z trzecim buntownikiem, prefektem pretorium, Nikomachem Flawianem, cześć dla fałszywych bożków, otworzyli pogańskie świątynie, w auli senatu zaś ponownie usadowili ołtarz Wiktorii. Ci z chrześcijan, którzy byli słabi w wierze, mało wytrwali, i podążający za polityczną koniunkturą, momentalnie upadli, pogrążając się w mrokach apostazji, niepomni na tak niedawny przecież przykład heroizmu męczenników, który oglądali na własne oczy nasi ojcowie. Z kolei poganie podnieśli dumnie swe głowy. Cały rzymski świat, tak doskonale uporządkowany i od czasów Konstantyna darzący kultem jedynego prawdziwego Boga, wydawał się stawać na głowie.
Teraz jednak nadszedł dla rebeliantów czas słusznej pomsty i sprawiedliwości. Nie pomogą im ich nieistniejący, fałszywi bogowie – nie uratuje Wiktoria, nie wesprze Herkules, nie osłoni Minerwa, nie pokieruje czynami Jupiter. Przeciwnie, po bitwie każde kolano zegnie się na dźwięk świętego Imienia naszego Pana, Jezusa Chrystusa i jego ziemskiego namiestnika, wielkiego cesarza Teodozjusza, zwłaszcza kolana buntowników i przywłaszczycieli rzymskiego Imperium. Długo trwało, zanim cesarz zdecydował się na walną rozprawę z uzurpatorami, najpierw usiłował przemówić im do rozsądku i skłonić do dobrowolnego ustąpienia – jeśliby tylko okazali zawczasu swą dobrą wolę, władca z pewnością wybaczyłby im wówczas wszelkie przewiny, wymierzając, dla dobra Rzymu, symboliczną li tylko karę. Gdy stało się jednak jasne, że nadal będą trwać nieugięci w swej szalonej pysze i ślepym uporze, a na ich splamione zdradą ręce spadnie również krew przelana przez rzymskich żołnierzy w okrutnej wojnie domowej, Teodozjusz postanowił zgromadzić olbrzymie siły i zgnieść buntowników w jednej, decydującej kampanii. To zaś wymagało z kolei czasochłonnych, wielotygodniowych przygotowań i pochłaniało ogromne zasoby cesarskiego skarbca, stąd tak duża zwłoka, jeśli idzie o wymarsz imperialnej armii z Konstantynopola. Na domiar złego, gdy mieliśmy wreszcie wyruszyć, na cesarza spadł przerażający cios – podczas porodu zmarła jego ukochana żona Galia, dziecko również nie przeżyło. Owe wydarzenia, jakkolwiek traumatyczne, nie mogły jednak wpłynąć na zmianę zawansowanych planów będącej już w toku militarnej operacji i w maju udaliśmy się w drogę starym, dobrze znanym szlakiem, wiodącym przez Trację i Ilirię w stronę północnej Italii. Lecz w tej chwili nie ma co wracać do tego wszystkiego i rozważać minionych chwil – nasze kolumny, przepędziwszy pierwsze, patrolowe oddziały wroga, zajęły wygodne miejsce w zboczach doliny, wnet rozpocznie się bitwa.
***
Przeraźliwy jęk dobywający się z tysięcy gardeł przerwał gwałtownie błogi nastrój ciszy, panujący dotąd nad rzeką Frigidus – to siły Eugeniusza i Arbogasta właśnie natarły na nasze wojska pomocnicze, złożone głównie ze sprzymierzonych Gotów dowodzonych przez ich wodza Gainasa oraz kontyngentów wschodnich i arabskich, z duxem Bakuriusem na czele. Zaiste, impet pierwszego uderzenia wroga jest straszliwy. Na głowy Gotów i oddziałów ze Wschodu co rusz padają jakieś pociski, strzały i włócznie, miotane zawzięcie przez żołnierzy uzurpatora. Co gorsza, w rękach buntowników są też różnego rodzaju wyrzutnie, balisty i mangonele, z których, na nieszczęście, potrafią oni robić krwawy użytek. Nad nami wznosi się kłębowisko strzał, bitewnego pyłu i pocisków katapult, wszędzie naokoło widać krew, w powietrze powoli wzbijają się tumany kurzu. Potężne kamienne kule powoli rozrywają szeregi naszej awangardy…
Zaczyna ogarnia
mnie narastająca bezsilność – służąc ze swoją kohortą w doborowych oddziałach cesarskich i mając za cel chronić własną piersią w razie potrzeby samego imperatora, nie mogę jednak pójść w sukurs wojskom sprzymierzeńców, nawet gdybym otrzymał taki rozkaz… Ta przeklęta dolina jest po prostu zbyt wąska, by przedrzeć sie jakoś z pomocą naszym ludziom, na dodatek górskie zbocza zostały szczelnie obsadzone przez siły rebeliantów. Ostrzał z balist i katapult nie ustaje, niewielki, ale celnie rzucony kamień trafia w nieosłonięte czoło Bakuriusa, dux zalewa się krwią i pada na ziemię, choć żyw jeszcze, to wnet zostaje dopadnięty przez wrogów i bezwzględnie dobity. Świeć Panie nad jego duszą, bo tanio pola nie oddał… Nie on jeden. Dolinę Frigidusu pokrywają liczne ciała poległych, co rusz słychać jęki konających i rannych. Śmierć zbiera tego dnia naprawdę okrutne żniwo. Oddziały, którym przewodził Bakurius, są zdziesiątkowane, również Goci Gainasa ponieśli potężne straty, wszyscy kierują się w pośpiechu w stronę naszego obozu, wrogowie zaś zdają się tryumfować. Patrzę w niebo i nie wierzę własnym oczom – słońce poczyna znikać w ciemnościach, oświetlając swymi ostatnimi promieniami posągi Jowisza dzierżącego złocone błyskawice, ustawione na zboczach doliny przez ludzi Eugeniusza. Czy to wszystko – ta bitwa, przemieniająca się w klęskę, słoneczne zaćmienie, cały niekorzystny obrót wydarzeń, może się dziać za przyczyną tego, uczynionego ludzką ręką bałwana? Mą duszą targają coraz bardziej przerażające myśli.
Wnet wyrywa mnie z odrętwienia niecodzienny obraz. Spoglądam w przeciwną stronę i widzę naszego cesarza na kolanach, modlącego się do Wszechmocnego Boga i ze łzami w oczach błagającego Go o wybawienie z tych srogich terminów.
– Boże, Ty wiesz, że nie o moją próżną chwałę tu chodzi, zdobycze, podboje, lecz o utwierdzenie Twej świętej Wiary, ocalenie jedności rzymskiego Imperium i poniżenie przeniewierstwa pogan – modlił się najżarliwiej jak tylko mógł Teodozjusz. On jeden nie zwątpił i co najważniejsze, wie do Kogo się zwrócić w takiej chwili. Może więc jest jeszcze jakaś nadzieja…
Ku nam kierują się pewnym krokiem oddziały Arbitiona, jednego z wodzów Eugeniusza. Boże, czy to już naprawdę koniec? Ale zaraz, zaraz, nie prą, by odciąć nam drogę odwrotu, zamknąć w dolinie i definitywnie zdruzgotać – gońcy przynoszą wiadomości, że Arbition przeszedł ze swym wojskiem na naszą stronę! Co go do tego skłoniło? Lojalność względem prawowitego cesarza Teodozjusza? Prawe sumienie, niepozwalające służyć pod rozkazami uzurpatora? Czy może szczere modły zanoszone przez imperatora? Tylko jeden Bóg na Niebie raczy to wiedzieć, w każdym razie zostaliśmy ocaleni od niechybnej klęski. Dzień powoli dobiega kresu, zaczyna zmierzchać, więc dziękując w duchu za wybawienie, udajemy się wraz z imperatorem, Arbitionem, Gainasem oraz resztą pozostałych przy życiu wodzów i żołnierzy do naszego obozu. Nie czekało tam jednak na nas żadne wytchnienie – cesarz zwołał wyższych dowódców, a także oficerów średniego szczebla, na mającą zadecydować o losach całej kampanii, gorączkową naradę.
Ludzie, którzy porzucili szeregi rebeliantów, przekazali wiele cennych i niezwykle ciekawych informacji. Okazało się, że siły Eugeniusza i Arbogasta, mimo że dokonały prawdziwego spustoszenia naszej awangardy, także poniosły duże straty. Stąd też barbarzyński wódz nie zdecydował się na walne uderzenie, które w założeniu powinno zetrzeć nas z powierzchni ziemi, lecz wysłał luźne siły Arbitiona, celem wzięcia nas w potrzask i zmuszenia do poddania. Mimo, że dzięki niewątpliwej łasce Bożej udało się nam wydostać z tej matni, to miniony dzień niewątpliwie należał do Eugeniusza i jego podkomendnych – to z ich obozu dobiegają okrzyki radości i świętowania, u nas zaś panuje nastrój dojmującej ciszy i przygnębienia. W takich zasmucających okolicznościach cesarz, zabrawszy głos, rozpoczął naradę i po całościowym przedstawieniu sytuacji, poprosił wodzów i oficerów o wyrażenie własnego zdania, ale tak zupełnie szczerze i bez ogródek.
– Bitwa została przegrana – zagaił pesymistycznie Stylichon, dowodzący centrum naszych sił. Uszczerbek naszych sił jest dotkliwy, wróg zajmuje lepsze wyjściowe pozycje do decydującego rozstrzygnięcia, lepiej więc będzie, jeśli udamy się do Ilirii na leże zimowe i wiosną, po uzupełnieniu niedoborów i zwerbowaniu posiłków uderzymy ponownie. Cesarz, wysłuchawszy z uwagą tego głosu, zwrócił się do mnie, jako wieloletniego towarzysza broni i oddanego oficera jego przybocznej gwardii, który tępił swą broń w niejednej bitwie:
– Gladiusie, co sądzą o pomyśle odwrotu centurionowie i zwykli żołnierze? – zapytał władca, nie wypowiadając mego imienia, lecz używając frontowego pseudonimu, nadanego mi jeszcze w trakcie wojen z Gotami, ze względu na niezrównaną biegłość w posługiwaniu się tradycyjnym, rzymskim mieczem.
– Najdostojniejszy cesarzu, panie nasz i wodzu – zacząłem swą przemowę z szacunkiem należytym tak wielkiemu monarsze, gorliwemu chrześcijaninowi oraz szlachetnemu Rzymianinowi – to prawda, naszą awangardę niemal całkowicie zniszczyły wojska uzurpatora, poległ dowodzący oddziałami wschodnimi Bakurius, jego wojska zostały przetrzebione, również Goci Gainasa masowo ginęli. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że dzięki mądrości Waszego majestatu, szkody wśród rzymskiej części naszej armii są śladowe, dzisiaj na pierwszy bój poszli przede wszystkim barbarzyńcy – Germanowie, Arabowie, Syryjczycy… Jednakże my, prawdziwi Rzymianie z dziada pradziada, nie zaznaliśmy klęski! Trzon naszych sił pozostał nienaruszony! Trzeba też mieć na uwadze, że dołączył do nas Arbition, a po jego odejściu z obozu wroga siły Eugeniusza stopniały… Jeśli mogę wyrazić swe własne zdanie w tym dostojnym gremium, pośród tak zacnych dowódców, to uważam, że w żadnym razie nie powinniśmy ustępować pola nieprzyjacielowi, który dzięki temu utwierdziłby tylko swoją władzę nad Rzymem, Italią i całym Zachodem, przeciwnie, twierdzę niezbicie, że należy niezwłocznie, nazajutrz, ruszyć nań ponownie, a co z tego wyniknie, to już miłosierny Bóg raczy wiedzieć, lecz skoro dziś wywiódł nas z tak ciężkiej opresji, to niepodobieństwem byłoby nie ufać jego opiece.
– Niech więc tak będzie! – zadecydował podniesiony na duchu Teodozjusz – Każcie żołnierzom szykować się do bitwy! – rzucił do nas na odchodne, po czym, uczyniwszy wszystkie niezbędne przygotowania, udał się na spoczynek. Każdy z dowódców i oficerów również znalazł wygodne odpocznienie w łożach – korzystaliśmy zeń skwapliwie, wiedząc doskonale, że jutro czeka nas naprawdę niełatwe zadanie.
Rześki poranek zachęcał do wczesnej pobudki i wychylenia nosa z obozu. Jak zwykle dokładnie oporządziłem swój żołnierski ekwipunek i udałem się na wyznaczone pozycje. Z oddali widać nasze kolumny, wprawnie formujące bojowe linie i szeregi. Jeżeli Eugeniusz, Arbogast, Flawian i ta cała pogańska hurma, którą przywlekli ze sobą nad Frigidus, myśleli, że nas złamali, to się grubo mylili – bitwa właśnie zaczyna się na nowo.
***
Wśród ludzi nienawykłych do boju obraz, który mam teraz przed oczyma, mógłby wywoływać przerażenie – ponownie krocząc ze swoja kohortą doliną Frigidusu, mijam ciała poległych, zarówno towarzyszy broni, jak i zaprzysięgłych wrogów. Jednakże po tylu bitwach zdołałem się już przyzwyczaić zarówno do takiego widoku, jak i fetoru unoszącego się z gnijących trupów. W przeciwieństwie do wczorajszego dnia udało się nam zająć lepsze pozycje, ludzie Eugeniusza i Arbogasta widocznie tak zatracili się w świętowaniu zwycięstwa, że zapomnieli o zwykłych środkach ostrożności, nie pozostawiając na noc żadnych straży. A może myśleli, że już nie wrócimy? W każdym razie dzisiaj to my dyktujemy warunki walki.
Ruszamy zwartym szeregiem na wojska Eugeniusza broniące rozpaczliwie swojego obozu. Naprzeciw nam stają ściągnięte przez rebeliantów z granicy nad Renem kontyngenty galijskich limitanei.
– Chłopy na schwał – rzekł, lustrujący wzrokiem potężnych celtyckich wojowników, walczący u mego boku, towarzyszący mi w licznych kampaniach, oddany przyjaciel Aulus – niełatwo będzie ich zgnieść, Gladiusie – zaczął marudzić pod nosem.
– Zamknij się już i rób co do Ciebie należy! Damy im radę, jak zresztą każdemu! – skierowałem do towarzysza twarde słowa, mające na celu przywrócić go do pionu.
Swojego mocnego przeświadczenia nie poparłem wyłącznie własnym chciejstwem, zdaję sobie bowiem doskonale sprawę, iż wojska nadgraniczne nie dorównują doświadczeniem i wyszkoleniem naszym comitatenses. I nie pomyliłem się – bezcenne lekcje, odebrane podczas walk pod wodzą Teodozjusza z Gotami nad Dunajem oraz poprzednim uzurpatorem, Magnusem Maxymusem w Panonii, teraz wydają wspaniały owoc. Po pierwszym, potwornie silnym, lecz chimerycznym i nieskoordynowanym uderzeniu na nasze oddziały, Galowie poczynają się chwiać. Odbijają się od naszych tarcz jeden po drugim, ich ciała raz po raz przeszywają rzymskie miecze i krótkie włócznie. Mój własny gladius brodzi we krwi wrogów po rękojeść, nie zamierzam żałować razów tym nikczemnym psom i zdrajcom! Na innym odcinku frontu w ruch idą, podobnie jak wczoraj, różne wyrzutnie, katapulty, mangonele. Jednakże tym razem wspiera nas nieoczekiwany sprzymierzeniec – po pogodnym poranku, teraz ma miejsce straszna wichura i kamienie, pociski, oszczepy, a także strzały z łuków wystrzeliwane przez naszych żołnierzy lecą na wrogów ze zdwojoną siłą, z kolei ostrzał przeciwnika chybia celu, nie dolatując do naszych szeregów i nie wyrządzając nam żadnej szkody. To sam Bóg musiał zainterweniować, wysłuchawszy wczorajszych, błagalnych modlitw cesarza!
Obóz Eugeniusza, ostrzeliwany przez naszych ludzi płonącymi strzałami, staje w płomieniach. W szeregi nieprzyjaciół zakrada się chaos. Mnóstwo wrogich oddziałów idzie w rozsypkę. Dostrzegam w oddali mgliście zarysowującą się sylwetkę uzurpatora, poznaję go po zdobionej, inkrustowanej złotem i kością słoniową zbroi. Wiele się nie namyślając ścinam głowę jego osobistemu strażnikowi, a drugiego przeszywam na wylot jednym, celnym ciosem swego miecza. Eugeniusz, ten w zagłębiony w uczonych xięgach retor z natury, powołania i wykształcenia, wyniesiony na tron niejako przez przypadek, wolą barbarzyńcy Arbogasta, który sam nie mógłby przywdziać cesarskiej purpury, od razu rzuca broń na ziemię i oddaje się w niewolę.
– I na co Ci to było, przeniewiercze – rzucam z pogardą do samozwańca, nakazując Aulusowi skuć go w kajdany i powieść przed oblicze cesarza. Zabiłbym psa na miejscu, ale imperator chciał go mieć żywego.
***
Jeden z centurionów przyprowadził buntownika na spotkanie z cesarzem.
– Łaski! – zawołał z przerażeniem w głosie i strachem w oczach Eugeniusz, przeczuwając, jaki los może go czekać.
– Po tym wszystkim co uczyniliście z Arbogastem i Flawianem – uśmierceniu zachodniego cesarza Walentyniana, restytucji pogaństwa w Rzymie, wypowiedzeniu posłuszeństwa mej władzy i otwartym buncie, posłaniu Rzymian przeciwko Rzymianom na bratobójczą rzeź, Ty masz jeszcze czelność żądać ode mnie łaski?! Wstydziłbyś się! – przerwał mu wzburzony Teodozjusz – Gladiusie, weź go ze sobą za obóz i wykonaj nań najwyższy wyrok – cesarz, powoli wyzbywający się gniewnych emocji i uspokojony, spoglądając w moją stronę, skierował do mnie słowa swego rozkazu.
Patrzę Eugeniuszowi prosto w oczy. Malują się w nich bojaźń, szaleństwo, złość i bezwład dziwnie ze sobą przemieszane. Nie trwa to jednak zbyt długo – mój miecz właśnie znalazł się w jego wnętrznościach, przeniewierca pluje krwią ostatkiem sił i osuwa się martwy na ziemię. Tak skończył swój nędzny żywot Flawiusz Eugeniusz – uzurpator, zdrajca i niedoszły restaurator pogaństwa.
***
Głowa rebelianta, zatknięta wysoko na włóczni, jest obnoszona po polu bitwy, by każdy mógł ją ujrzeć w ten sposób. To pozbawia jego byłych podkomendnych resztek nadziei, składają broń, poddają się, rezygnują z dalszego oporu. Bitwa jest zakończona. Odnieśliśmy, za przyczyną wspomożenia Boga i własnego męstwa, wielki tryumf. Straty obydwu armii są jednak ogromne. My utraciliśmy trzecią część wszystkich sił, na szczęście głównie germańskich i wschodnich foedereati, ich tak bardzo nie szkoda, jak Rzymian… Z kolei armia Eugeniusza postradała nawet połowę swego stanu. Dla kogoś postronnego może uchodzić za szaleństwo rzucenie się na siebie jednych Rzymian przeciwko drugim, ale buntownicy tak naprawdę nie dali nam żadnego wyboru – odrzucili prawdziwą Wiarę i prawowitego cesarza, musieli więc zostać pokonani i przykładnie ukarani.
***
Już dwa dni przeczesuję z kompanią pościgową kręte, górskie ścieżki w poszukiwaniu pozostałych przywódców rebelii, Arbogasta oraz prefekta Flawiana. Po tylu trudach i krwawych zmaganiach, które stały się naszym udziałem, nie możemy pozwolić, żeby nam bezkarnie umknęli.
– Gladiusie, spójrz tam, na szczyt! – woła do mnie któryś z żołnierzy, wskazując ręką majestatyczną grań.
Moim oczom właśnie ukazał się Arbogast, wynędzniały, złamany porażką, chcący definitywnie skończyć z życiem. Ten arogancki pół-Frank, który ośmielił się rzucić wyzwanie samemu imperatorowi Teodozjuszowi, właśnie rozstaje się ze światem – zatapiając swój krótki miecz we własnej szyi, wydaje ostatnie tchnienie… A więc z trójki głównych buntowników, dwóch już nie żyje, teraz trzeba jeszcze tylko zapolować na Nikomacha Flawiana i będzie można uznać zadanie za wykonane.
– Poszukiwania zakończone, wracamy do obozu! – nagle krzyczy do mnie rozradowany Aulus.
– Nie mamy jeszcze Flawiana! – przerywam mu surowo.
– Gladiusie, prefekt jest martwy, również popełnił samobójstwo, nie mogąc pogodzić się z traumatyczną klęską, jego ciało znajduje się w naszych rękach – mój przyjaciel przekazał najświeższe nowiny, które zasłyszał od jednego z oficerów sztabowych cesarza – Wracamy! – woła zniecierpliwiony, w końcu od dwóch dni nie zmrużyliśmy oka, wypatrując zbiegów.
– Tak, wracamy! – wydałem krótką komendę naszym ludziom, nakazując jeszcze, by przenieśli do obozu, zgodnie z życzeniem naszego władcy, zwłoki Arbogasta.
***
W październiku 394 cesarz Teodozjusz tryumfalnie wkroczył do Wiecznego Miasta. Zażądał od senatorów, którzy poparli uzurpację Eugeniusza, wypełnienia swojego dekretu i odstąpienia od haniebnego, pogańskiego zwyczaju składania ofiar fałszywym bożkom. Na nic zdały się ich protesty – odtąd do szacownego senackiego gremium przyjmowano wyłącznie chrześcijan, zaś bałwochwalczy kult ofiarniczy, pozbawiony cesarskiego wsparcia i państwowych subsydiów, ustał samoistnie. W Rzymie, teraz już definitywnie i na zawsze, zapanowała wiara w Jezusa Chrystusa, Zbawiciela świata.
Przechadzając się w tych dniach po Forum Romanum z Aulusem, dysputowaliśmy co dalej począć – wojna domowa dobiegła kresu, Imperium zostało na nowo utwierdzone w swej jedności, pogaństwo ostatecznie złamane, Goci zaś, którzy onegdaj zadali naszym wojskom tak straszną klęskę pod Adrianopolem, po bitwie nad rzeką Axios w 391 r. siedzieli poskromieni nad brzegiem Dunaju, nie zapuszczając się w granice Cesarstwa.
– Ja wracam do swej willi nieopodal Tarraco, czeka tam na mnie młoda żona z synkiem, ziemia po ojcu i liczne sługi, będzie czym sie zająć – odpowiedział mój towarzysz. A Ty, co będziesz teraz robił? – zapytał po chwili. Chodzą słuchy wśród żołnierzy, że nasz najdostojniejszy imperator ma zamiar ofiarować Ci za wierną służbę i wyjątkowo dzielną postawę w ostatniej bitwie stanowisko magistra officiorum – naczelnika gwardii cesarskiej, nie będziesz już musiał bezpośrednio stawać w polu, co po tylu latach walk i znoju wydaje się być zasłużoną nagrodą, zamieszkasz w stolicy, dostaniesz tam, czego tylko dusza zapragnie, zamienisz surową, obozową egzystencję na życie w przestronnym pałacu – dodał Aulus, będąc coraz bardziej podexcytowany.
– Udam się do Eburacum – odparłem bez wahania, z charakterystyczną szorstkością i pewnością siebie.
– Na kraniec cywilizowanego świata, do Brytanii, w pobliże granicy z Piktami?! Ale w jakim celu? Po co? Jakie licho Cię tam prowadzi?! – dopytywał z niedowierzaniem mój przyjaciel, wyraźnie zaszokowany.
– Wojna – odrzekłem. Na tym świecie nic mi więcej nie zostało.
Powyższe opowiadanie brało udział w drugiej edycji konkursu „Orle Pióro- Nacjonalistyczna strona kultury”– opowiadanie historyczne.
Gladius Ferreus – legitymista, kontrrewolucjonista i tradycjonalista katolicki, bezlitosny wróg rewolucji, demokracji, tolerancji, praw człowieka, masonerii, rozdziału Kościoła od państwa, wolności słowa, liberalizmu, modernizmu, protestantyzmu, egalitaryzmu, pacyfizmu, humanitaryzmu, socjalizmu, komunizmu, syjonizmu, parlamentaryzmu oraz wszelkich innych heretyckich i wywrotowych idei w każdej formie i pod każdą postacią, miłośnik dziejów wypraw krzyżowych, późnego Cesarstwa Rzymskiego, epoki kontrreformacji, konkwisty Nowego Świata, a także sztuki barokowej, antycznych i rycerskich eposów, tragedii szekspirowskich i heroicznej poezji religijnej, w wolnych chwilach zapalony fan piłki nożnej, wycieczek rowerowych, filmów akcji i gier komputerowych, jego dewizą są słowa brazylijskiego karlisty, Arlinda Veigi dos Santosa, „Wszelka polityka, która nie jest Tradycją, jest z pewnością zdradą” oraz francuskiego tradycjonalisty, Ludwika de Bonalda: „Kompromis jest kompromitacją”.