3DROGA.PL

Portal 3droga.pl

Portal Nacjonalistyczny

Paweł Naskręt: Bestie (opowiadanie)

Z krzywego komina stojącej w lesie samotnej chałupy wydobywała się ciężka chmura, która opadając poniżej linii dachu, zasnuwała obejście odurzającym fetorem. Zgromadzona wewnątrz domostwa grupa kilkunastu mężczyzn siedziała w kręgu, wdychając pełną piersią dym z palonych ziół i popijając gorzki wywar.

Pomiędzy zgromadzonymi krążyła stara kobieta. Maczaną w krwi koguta kropielnicą zraszała zastygłe w bezruchu twarze. Towarzyszył jej zgarbiony, łysy mężczyzna, który podążał za nią jak cień, szorując po klepisku przeżartym przez mole habitem. Lewa ręka spoczywała pod długą siwą brodą starca, a kościste paluchy ściskały zawieszony na szyi drewniany trzyramienny krzyż z przechyloną trzecią poprzeczką. Zatrzymując się przed każdym z namaszczonych krwawo mężczyzn, kreślił prawicą nad ich głowami spaczony znak krzyża, szepcąc przy tym niezrozumiale zaklęcia. Wypowiadane formuły nie pochodziły bynajmniej od Boga, którego formalnie wyznawał, lecz ich źródłem był duch tak nieczysty, że sam dźwięk jednego z jego wielu imion napawał boże sługi panicznym lękiem.

– Idźcie i zbierajcie krwawe żniwo! – wrzasnęła czarownica, kończąc czary, a zamknięte do tej pory na głucho ciężkie drewniane drzwi rozwarły się z hukiem. Do izby wdarł się mroźny powiew, który zgasił płomyczki z nielicznych ogarków. Goście staruchy zerwali się energicznie na nogi. Ich oblicza stały się nieludzkie, jakby ktoś wyrwał im dusze z ciał. Oczy nabiegły krwią, a zęby i paznokcie wyostrzyły się na podobieństwo kłów i szponów. Wybiegli na zewnątrz, zawodząc przy tym jak wataha wygłodniałych wilków.

***

„Wilga” wiercił się na posłaniu, nie mogąc znaleźć dogodnej pozycji. Wciąż coś wrzynało mu się to w bok, to w plecy. W końcu pomacał dłonią pod kocem i wyczuł szyszkę wbitą na sztorc w miękką iglastą ściółkę, która służyła za materac. Mam cię, psiakrew, zaklął w myślach i wyciągnął ją spod siebie. Obróciwszy się wygodnie na wznak, spojrzał w ciemny sufit ziemianki.

Od kilku miesięcy do, pozostającego w ciągłym marszu i boju oddziału dochodziły przerażające wieści o mordach na polskiej ludności. Spotykani Polacy opowiadali mrożące krew w żyłach historie o wsiach, których mieszkańcy zostali wymordowanych w drastyczny sposób.

Ziewnął i spojrzał na zegarek. Cienkie czarne wskazówki na perłowej tarczy prawie nakładały się na siebie, wskazując za pięć minut jedenastą w nocy. Stara dobra przedwojenna OMEGA. Dostał ją od ojca w czterdziestym roku, chwilę przed tym, jak pociąg zatrzymał się na pierwszej stacji, a on przecisnął się przez szparę pomiędzy deskami bydlęcego wagonu i wyskoczył na wolność. Kryjąc się po zaspach przed wzrokiem konwojujących skład czerwonoarmistów, zbiegł do lasu. Gdy ostatni raz spojrzał za siebie, skład ruszał właśnie w kłębach pary dalej na wschód. Nigdy później nie widział już rodziny. Miał wtedy szesnaście lat i przez trzy kolejne był członkiem oddziału partyzanckiego Armii Krajowej, który przygarnął pod swoje skrzydła zmarzniętego i wygłodniałego chłopaka.

Żal było tylko pękniętej szybki. Szkoda, że stary Mendelson nie prowadził już swojego zakładu. Żyd znał się na swoim fachu. Jeśli przeżył w łuckim getcie, to później, po jego likwidacji, skończył zapewne jak pozostali – rozstrzelany, leżąc nagi twarzą w dół w wykopanym rowie.

– Wszyscy wstawać! Alarm! – Przez szeregi odpoczywających partyzantów przeszedł wyraźnie słyszalny rozkaz. Cały oddział podniósł się na nogi i ustawił na zewnątrz w dwuszeregu. Przed żołnierzami stanął dowódca. Ubrany w przedwojenny mundur, z rogatywką na głowie i w wyglansowanych kawaleryjskich oficerkach, wyglądał jak żywcem przeniesiony z innej epoki. I prawie tak było, bo po odbytym w Anglii szkoleniu został zrzucony na te tereny i objął dowództwo plutonu.

– Panie rotmistrzu! Melduję gotowość oddziału! – zameldował, stojący w pozycji zasadniczej plutonowy „Sambor”. Oficer zasalutował.

– Dajcie spocznij – podoficer powtórzył rozkaz. – Żołnierze. – Rotmistrz „Wicher” zwrócił się do podwładnych. – Zgłosił się do nas chłop z oddalonej o kilkanaście kilometrów w stronę Łucka gromady. Wczoraj wieczorem zostali zaatakowani, ale na szczęście udało im się odeprzeć napastników. Idziemy zbadać sytuację i ewentualnie wspomóc lokalną samoobronę. Wymarsz za pół godziny.

Na tle porannego nieba dostrzegli czarne wstęgi dymu dogasających już pożarów. Osmolone kikuty zabudowań sterczały złowieszczo wśród ośnieżonych pól i łąk. Jak okiem sięgnąć ani jednej żywej duszy. Oddział zaległ po obu stronach drogi w oczekiwaniu na powrót zwiadu.

– Szwaby wieś spaliły? – zagadnął szeregowy „Słowik”.

– A gdzie tam. Nosa poza garnizony nie wyściubią. Nas się boją – zakomunikował z dumą „Sambor” i poklepał lufę swojego wysłużonego mausera.

Ze zgliszczy wyskoczyła postać, która machając rękoma, biegła w stronę pozycji jednostki. Wszyscy obserwowali ją w milczeniu przez szczerbinki karabinów.

– Wstrzymać ogień! To „Jodła”! – zauważył któryś z żołnierzy. Partyzant dobiegłszy do kolegów padł na kolana na środku drogi.

– Co tobie? – zapytał dowódca.

– W wiosce… – odpowiedział, wskazując palcem za siebie i najzwyczajniej się rozpłakał.

W szyku wkroczyli pomiędzy ruiny. Na ich skraju spotkali kolejnego członka zwiadu, który wymiotował pod najbliższym drzewem. Targany spazmami, nie był w stanie zdobyć się na jakiekolwiek wyjaśnienia.

W powietrzu czuć było smród dymu, przez który wyraźnie przenikał odór spalonego mięsa.

– Tutaj! – krzyknął „Sambor”. Kilku leśnych podbiegło do zgliszczy spalonego drewnianego kościółka. Wewnątrz leżało kilkanaście zwęglonych ciał różnej wielkości. Okoliczne psy musiały urządzić sobie ucztę, bo wiele zwłok nosiło wyraźne ślady ugryzień.

„Wilga” tymczasem wszedł do szopy. Na jej środku stał wielki drewniany stół, na którym leżała martwa kobieta. Z rozerwanego brzucha zwisały wnętrzności. W wiadrze obok spoczywały zwłoki nienarodzonego dziecka. Jakaś bestia wyrwała mu rączki i nóżki. Mężczyzna spanikował i wybiegł na zewnątrz. Wychylił się za płot, a jego oczom ukazał się równie makabryczny widok. Całe podwórko zasłane było zakłutymi i porąbanymi zwłokami kobiet i dzieci.

Masowy mord na mieszkańcach wsi wywarł na zaprawionych w boju wojakach przytłaczające wrażenie. Nie było nikogo, kto nie uczyniłby choć raz znaku krzyża, czy to wykonanego otwartą dłonią od lewego ramienia, czy to ze złączonymi trzema palcami od ramienia prawego. Wielu płakało, gdy składali do wspólnej mogiły niewielkie ciałka, naznaczone wieloma zadanymi w amoku ranami. Tylko najtwardsi i najbardziej odporni byli w stanie zbierać po wiosce odrąbane ręce, nogi i głowy. Śnieg znaczyły szkarłatne ślady krwi.

Część żołnierzy pochodziło z niedalekich okolic, więc pierwszą myślą, która wykluła się w ich głowach było to, czy taki los spotkać może też ich rodziny. Jedynie poczucie żołnierskiego obowiązku i karność powstrzymały w tym momencie wielu z nich przed porzuceniem towarzyszy i jak najszybszym powrotem do domu, by sprawdzić, czy bliskim nic nie zagraża.

– Dziwne są te rany – zauważył wyraźnie strapiony „Sambor”.

– O co ci chodzi? – spytał „Wilga”.

– Te ugryzienia. Wyglądają jakby – zawahał się na chwilę – to człowiek kąsał, a nie zwierzę. – Wskazał na rozszarpane udo jednego z nieboszczyków. – I te zadrapania na plecach. Popatrz! Pięć ran, czyli pięć palców. Nie znam zwierząt, które mogłyby zadać takie obrażenia.

– No, racja, dziwne – potwierdził towarzysz broni.

– Przypatrz się też śladom. – „Sambor” ukląkł i dotknął delikatnie wgłębienia w śniegu. – Niby ludzkie, ale pazury jakby wilcze.

– Ktoś na boso biegał w tym mrozie? – zdziwił się „Wilga”.

– Chłopaki! Patrzcie, kogo znalazłem! – zawołał szeregowy „Słowik”, wychodząc z jednej z niewielu niespalonych chałup. Na rękach niósł małego, na oko cztero– lub pięcioletniego chłopczyka. – Schował się pod łóżkiem, cwany urwis. – Potargał dziecko po włosach. – W środku jest jego rodzina, ale nie ma na razie potrzeby tam wchodzić.

– Chłopcze, widziałeś, kto to wszystko zrobił? – spytał bezceremonialnie rotmistrz.

– Potwory… – Chłopczyk chlipał cicho i pociągał nosem.

– Poznałeś kogoś? – wypytywał dalej wojskowy.

– Syn sołtysa ze Smerczny – odpowiedział niepewnie malec. – Chyba, bo jakiś dziwny był.

– Wołać tego chłopa, co do nas przyszedł! – zakomenderował „Wicher”. Chłopina podszedł niepewnie, nerwowo ściskając w dłoniach czapkę. Na jego zakurzonym obliczu odznaczały się wyraźnie ślady łez. – Co to za Smerczna? Daleko jest?

– To ukraińska wioska. Będzie jakieś pięć kilometrów w tamtą stronę. – Wskazał ręka kierunek.

***

Pod wieczór oddział obwiódł osadę pierścieniem okrążenia. „Wicher”, mimo protestów podkomendnych, wraz z kilkoma żołnierzami wszedł pomiędzy zabudowania. Zapukali do jednej z chat. Nikt nie odpowiedział. „Sambor” kopniakiem wyważył drzwi i wraz z „Wilgą” weszli do środka z bronią gotową do strzału. Z wnętrza chałupy dobiegły odgłosy szamotaniny, krzyk kobiety i łoskot tłuczonych naczyń. „Sambor” wyciągnął za kołnierz na zewnątrz wąsatego chłopa i pchnął go, tak, że ten upadł na kolana przed dowódcą.

– Wstawaj! – warknął „Wicher” lodowato. Chłop klęczał dalej. – Jakie wojsko było wczoraj w okolicy? Niemcy? Sowieci?

– Ja nie wiem, pane oficer – odparł niepewnie. „Wicher” od razu wyczuł, że ten coś ukrywa.

– Mów, co wiesz, bo każę chałupy przetrząsnąć i jak znajdę coś podejrzanego, to całą wieś z dymem puszczę! – Rotmistrz był nad wyraz przekonujący, bo chłop padł mu do stóp, objął kostki oficera i zaczął zawodzić:

– Ponechaj pane! My newinne!

– Czy oficerowi Wojska Polskiego przystoi tak się nad ludźmi znęcać? – Z jednej z chałup wyszła młoda kobieta i zwróciła się bezpośrednio do rotmistrza.

– Pani jest Polką? – zapytał zmieszany „Wicher”.

– Polką, Ukrainką, Żydówka, czy to ma teraz jakiekolwiek znaczenie? – spytała i nie czekając odpowiedzi, pomogła wstać klęczącemu mężczyźnie.

– Pani pozwoli, ale zdarzyła się wielka tragedia i próbuję dowiedzieć się, kto jest za to odpowiedzialny.

– A czy musi się pan przy tym… panie rotmistrzu – zerknęła na dystynkcje – zachowywać jak gestapowiec?

– Ten człowiek coś wie i ukrywa to przed nami. – „Wicher”, odzyskawszy stanowczość, próbował zatuszować początkowe zakłopotanie spowodowane nagłym pojawieniem się zuchwałej dziewczyny.

– Gdyby nie ten człowiek, skończyłabym tak samo jak cała wieś. Ryzykował własnym życiem! – kontynuowała podniesionym głosem. – Nie rozumie pan tego? – Rotmistrzowi poczerwieniały uszy. – Kapral „Sarna”, melduje się. – Zasalutowała nagle. – Rozumiem, że mam przyjemność z rotmistrzem „Wichrem”? Przywiozłam rozkazy z Okręgu.

***

W ziemiance usiedli za stołem zbitym z tarcicy. Woń świeżo ściętego drewna przyjemnie koiła nerwy.

– Może pani powiedzieć, co się w ogóle wydarzyło? – zapytał „Wicher”, podając gościowi klubek z gorącą herbatą.

– Pierwszy atak odparliśmy, ale kolejnego szturmu już nie daliśmy rady. – Zmarznięta łączniczka objęła dłońmi gorący garnuszek. – Udało mi się uciec, gdy upowcy przełamali linię obrony.

– Czyli jednak oni. Wiedziałem! – „Sambor” zacisnął pięść i prawie rąbnął nią o blat. Zreflektował się jednak w ostatniej chwili. Takie zachowanie przy oficerze oraz damie było nie do pomyślenia. – Uważam, że należy jak najszybciej odszukać sprawców i wymierzyć sprawiedliwość! – Plutonowy nie był w stanie hamować wzburzenia.

– Sam chce pan tego dokonać, czy może z tą garstką, która została z naszego oddziału? A jak nie znajdzie pan sprawców, to może w ramach odwetu zechce pan spacyfikować jakąś ukraińską wieś? – „Wicher” stracił cierpliwość i obsztorcował buńczucznego podkomendnego. Na podwładnym spoczęło karcące spojrzenie dowódcy.

– Panie rotmistrzu, ja tylko wyrażam to, co myślą chłopcy. Przecież wydarzenia w tej wiosce… – odparł już mniej pewnie „Sambor”. Dobrze odczytywał myśli żołnierzy. Głęboka rana, którą wyryło to makabryczne doświadczenie, w wielu przypadkach nie chciała się zabliźnić, zamiast tego jątrzyła chęcią odwetu.

– Powtórzę kolejny raz, że nie otrzymaliśmy takich rozkazów. Dyskusję na ten temat uważam za zakończoną!

– Tak jest! – „Sambor” wypiął się jak struna i zasalutował przełożonemu. Teatralność jego ruchów dosadnie wyrażała stosunek do całej sprawy. „Sarna” spuściła głowę. Rozumiała intencje plutonowego i nią również targały sprzeczne uczucia. Bardzo trudno było pogodzić podporządkowanie się rozkazom i chęć wyrównania krzywd na sprawcach tragedii.

– Samoobrona była zbyt nieliczna, aby ich powstrzymać – kontynuowała pani kapral. – Zabrałam ze sobą kilkoro kobiet i dzieci. Mimo że paru rezunów pobiegło za nami, udało nam się dobiec do Smerczny.

– Ale chłopczyk, którego znaleźliśmy, mówił, że to ludzie stamtąd ich zaatakowali – dopytywał „Wicher”.

– Od razu widać, że pan rotmistrz nie z Wołynia. – Uśmiechnęła się zaczepnie, ale „Wicher” starał się nie reagować na jej impertynenckie zachowanie w stosunku do wyższego stopniem. – Jeden z synów tego chłopa, który mnie uratował, jest w partyzantce sowieckiej, drugi u banderowców, a on ukrywał w swojej chacie Polkę i do tego kurierkę AK. Gdy pościg znalazł się we wsi, okazało się, że to właśnie jeden z jego synów nas ściga. Młody nie omieszkał odwiedzić ojca, ale ten go nie wpuścił, nawet strzelił do niego i synalek odpuścił. Słyszałam wszystko, bo schowałam się pod łóżkiem. Miałam pistolet, ale została mi tylko jedna kula, którą wolałam zachować dla siebie, gdyby mnie znaleźli. Lepsza szybka śmierć z własnej ręki niż tortury.

– Czy upowcy mieli ze sobą jakieś zwierzęta? Psy lub, nie wiem, niedźwiedzie? – „Sambor” przyłączył się do przesłuchania.

– Niedźwiedzie? Czy tobie kompletnie już odbiło, plutonowy? – pytanie na dobre wyprowadziło dowódcę z równowagi.

– Zwierząt nie mieli, ale… zachowywali się dziwnie.

– To znaczy?

– Nie mieli ze sobą broni palnej. Tylko część uzbrojona była w siekiery i sierpy.

– To jak udało im się pokonać samoobronę? – zdumiał się „Wicher”.

– Byli chyba bardzo dobrze wyszkoleni, bo do pierwszych zabudowań udało im się podejść niezauważenie.

– Czy któregoś zastrzeliliście? Nie znaleźliśmy żadnych ciał. – „Sambor” nie dał się dowódcy i cierpliwie drążył dalej temat.

– Wydaje mi się, że tak, ale poruszali się bardzo szybko, jakoś tak… nieludzko szybko.

– Ależ co panienka opowiada? – fuknął dowódca. – Przecież ciemno było, adrenalina i te sprawy. Coś się musiało panience przywidzieć.

– Jestem tego absolutnie pewna, panie rotmistrzu – odpowiedziała stanowczo. – I powiem panu, że to nie koniec. – Pani kapral odzyskała rezon, widząc, że znalazła posłuch u plutonowego. Wcześniej sama miała wątpliwości, czy wydarzenia ostatniej nocy faktycznie miały miejsce.

– Proszę więc kontynuować. – „Wicher” dał za wygraną.

– No więc, gdy dopadli któregoś z obrońców, zachowywali się w taki sposób, jakby chcieli go pożreć. Gryźli i rozszarpywali.

– Panie rotmistrzu – zabrał głos „Sambor”. – Od zeszłej nocy nie padał śnieg. Ślady są jeszcze widoczne i mamy dużą szansę wytropić tych dziwaków. Za pozwoleniem, zgłaszam wniosek o wyznaczenie grupy pościgowej.

– Zgoda. Wyznaczam pana na dowódcę. Proszę dobrać potrzebnych ludzi.

– Dziękuję, panie rotmistrzu! – „Sambor” zasalutował.

– A gdzie te rozkazy, które pani przywiozła? – Wicher zmienił temat.

– Raportówka przepadła, najprawdopodobniej spłonęła. Przynajmniej mam taką nadzieję. – Spuściła wzrok, wyraźnie zażenowana blamażem. – Oby nie wpadła w ręce UPA.

– Rozumiem, że treść rozkazów jest pani znana?

– Front się zbliża, panie rotmistrzu. Sowieci niedługo wkroczą w przedwojenne granice Polski – odpowiedziała protokolarnie.

– Racja, czerwonej partyzantki coraz więcej w okolicy. Wyraźnie czyszczą teren – potwierdził „Sambor”.

– W obliczu wkraczających oddziałów Armii Czerwonej dowództwo nakazało atakować wycofujących się Niemców, w razie możliwości współdziałać z Sowietami, a na odzyskanych terenach ujawnić struktury jako oficjalna polska władza – zreferowała kapral„Sarna”.

– Szaleństwo! – Kolejny raz „Sambor” nie opanował oburzenia – To jest samobójstwo!

– Kapralu! – „Wicher” krzykiem uspokoił podwładnego. – Jesteśmy Wojskiem Polskim, a nie bandą rabunkową i wykonujemy rozkazy! Oczywiście będzie potrzeba potwierdzenia tych rewelacji w dowództwie – zwrócił się do kurierki.

***

Oleg obudził się rano w pustej stajni. Jego ciałem targały torsje i czuł się cały obolały. Zdążył już jednak przywyknąć do tego stanu. Była to normalna reakcja ludzkiego organizmu na przemienienie, jak zwała to baba. Podniósł się. Obszarpany mundur był aż ciężki od posoki, która w niego wsiąkła. Bose stopy piekły z zimna. Przypomniał sobie wydarzenia zeszłej nocy. Krzyki zarzynanych Lachów, płonące chałupy, dobrze znany smak krwi w ustach. Pamiętał, że stał pod rodzinnym domem. Słyszał głos ojca, wystrzał oraz ogarniające go uczucie złości. Czy zaatakował własną rodzinę? Nie miał teraz jednak ochoty na rozpamiętywanie zdarzeń z zeszłej nocy.

Po przemianie zawsze budził się z uczuciem spełnienia, dobrze wypełnionego obowiązku. Nie czuł obrzydzenia, gdy rozrywał gardła bezbronnym. Wręcz przeciwnie, czynił to z przyjemnością, sprawiało mu to radość. Myślał wtedy przede wszystkim o Wielkiej Ukrainie, wolnej od lackich okupantów. U towarzyszy nie raz dostrzegł błysk w oku, gdy umazani w świeżej krwi, rozszarpywali małe dzieci lub wrzucali je żywcem w ogień.

Szczególnie dokuczało mu lewe ramię. Sprawdził owo miejsce i wyczuł ranę postrzałową. W miarę odzyskiwania zmysłów i władzy nad członkami boleść przybierała na sile. Wyciągnął z kieszeni małą fiolkę, którą otrzymał od wiedźmy na takie właśnie sytuacje. Zawarta w niej mikstura czyniła odpornym na ból, wyostrzała zmysły, zwiększała siłę i sprawność. Warunkiem było spożycie jej niedługo po przemianie. Przechylił małą flaszkę. Cierpki, gęsty płyn spłynął do gardła. Rana momentalnie przestała doskwierać. Poczuł ulgę. Do jego uszu doszedł dźwięk kroków w kopnym śniegu. Ktoś się zbliżał.

***

Stojący na skraju wsi prosty drewniany budynek tym różnił się od zaniedbanej obory, że posiadał zwieńczoną kopułą wieżyczkę. Otwory okienne zabito szczelnie deskami, toteż cerkiew na pierwszy rzut oka wyglądała na opuszczoną. „Sambor” nie dał się jednak zwieść pozorom i podszedł do drzwi, które okazały się zaryglowane od środka. Dał znak wielkiemu jak byk szeregowemu „Turowi”, który wziął krótki rozbieg i buchając z ust parą jak lokomotywa, z impetem godnym pseudonimu, staranował spróchniałe odrzwia, po czym wpadł do środka. Zaraz za nim próg przekroczyła reszta oddziału.

Oczom żołnierzy ukazało się ciemne zapuszczone wnętrze świątyni, połamane ławki rzucono na stos w głównej nawie, jakby ktoś przygotowywał wielkie ognisko, z zawieszonych na ścianach ikon, z powodu wilgoci, płatami odchodziła farba. Prawdziwą niespodzianką okazał się ołtarz, którego główny element stanowił portret Adolfa Hitlera otoczony wiankiem uschłych polnych kwiatów.

– Tam! – „Wilga” wskazał na tylne drzwi, przez które przemknęła zakapturzona postać.

– Za nim! – „Sambor” ruszył w pościg. – Stój! – Gdy wypadł na zewnątrz, strzelił ostrzegawczo w powietrze, ale uciekinier nie zareagował na wezwanie. – Exorcizamus te, omnis immundus spiritu! – zadeklamował, a zbieg runął w śnieg jak trafiony piorunem.

Plutonowy wskoczył na niego, wykręcił ręce za plecy, po czym związał, odwrócił na wznak i rąbnął na odlew w twarz.

– Mów, gdzie likany, czarci pomiocie!

– Pocałuj mnie w żopu! – odpowiedział pop i splunął na Polaka mieszanką śliny i krwi z rozbitej wargi. Flegma trafiła wprost na partyzancki ryngraf z wizerunkiem Matki Boskiej i zaskwierczała jak polany wodą karbid. „Sambor” skrzywił się, bo wyczuł w powietrzu nieprzyjemny zapach zgniłego jaja. – Pogadam sobie z nim na osobności – zwrócił się do towarzyszy, którzy obserwowali całą scenę, i zaciągnął jeńca z powrotem do świątyni.

***

– Tutaj macie specjalne naboje – powiedział „Sambor”, wręczając każdemu z członków drużyny po magazynku. – Użyjecie ich tylko na moją komendę.

Niecierpliwy „Wilga” wyciągnął jeden pocisk.

– Z czego one są zrobione? – Łuska migotała w jego palcach.

– Normalne, tylko pokryte srebrem – odpowiedział plutonowy.

– To się wykosztowałeś! – zaryczał rozbawiony „Słowik”. – Idziemy polować na wampiry? – Zachichotał.

– Na wilkołaki – uściślił z powagą dowódca.

– Wilkołaki? – „Słowikowi” zrzedła mina. – Mówisz poważnie? – Schował magazynek do ładownicy przewieszonej przez pierś.

– Mam nadzieję, że nie będziemy nimi strzelać, bo takie ładne są, błyszczące – zachwycał się tubalnym głosem „Tur”.

– A dla mnie? – Wtrąciła się „Sarna”, która wyrosła nagle pomiędzy żołnierzami.

– A co pani kapral tu robi? – „Sambor” zdębiał niespodziewanym pojawieniem się łączniczki.

– Przyszłam do wsi zmienić opatrunek mężczyźnie, który mnie ocalił. Nie sposób jednak było przejść obojętnie wobec hałasów, które dobiegały ze starej cerkwi. Co wy tam robiliście, zarzynaliście wściekłego wieprza? – Żołnierze popatrzyli po sobie niepewnie. Żaden z nich wolał nawet się nie domyślać, co rozegrało się wewnątrz, gdy „Sambor” zamknął się tam z pojmanym duchownym i pod żadnym pozorem zabronił im wchodzić. – Jestem też sanitariuszką, a pomoc medyczna może wam się przydać. Poza tym mam własne rachunki do uregulowania i znam teren – dodała, gdy nie doczekała się odpowiedzi.

– Niech będzie – zgodził się plutonowy. Nie chciał tracić czasu na zbędne utarczki, a zwiększenie siły ognia było mu na rękę, toteż wręczył ochotniczce specjalny magazynek. – Pop zeznał, że w Lasach Zwierokotowskich czeka na nas niemiła niespodzianka. – Rozłożył mapę. – To jakieś dziesięć kilometrów stąd. Oczy dookoła głowy i kolejno za mną marsz!

Trasa omijała bite trakty i wiodła w większości przez zasypane śniegiem pola. Biała otulina sięgała czasem po kolana, przez co tempo marszu było bardzo wolne. Sanitariuszka od czasu do czasu wpadała w śnieg nawet po pas i gdyby nie silne ramię „Tura”, zostałaby w polu do roztopów. „Sambor” obawiał się, że zmierzch może ich zastać w najmniej odpowiednim miejscu i momencie. A nocy obawiał się najbardziej i tego, co mogła ze sobą przynieść.

W końcu odnaleźli wyraźne ślady, a do tego ten, kto je zostawił, był ranny, bo broczył krwią, zostawiając dodatkowe wskazówki. Trop wiódł wprost do stojącej samotnie pod lasem stajni. Wydawała się opuszczona, ale ostrożność wymagała dokładnego sprawdzenia i eliminacji ewentualnych zagrożeń.

Oddziałek rozłożył się w szereg i tyralierą ruszył w kierunku drewnianego budynku, a następnie zatoczył wokół niego krąg. Ich uwagę przykuł odgłos pękających desek. Wiedziony instynktem „Sambor” skupił się na obserwacji dachu, na którym po chwili pojawiła się przypominająca człowieka postać. Bez namysłu puścił krótką serię. Stwór pisnął i przewrócił się, o mało co nie spadając z oblodzonej strzechy. Podniósł się jednak, nie wykazując żadnych oznak trafienia i jednym długim susem przeskoczył na przeciwległy skraj budynku.

– Srebro ładuj! Ogień pojedynczy! Oszczędzać amunicję! – zakomenderował plutonowy. W tym czasie bestia zeskoczyła z dachu i pognała w kierunku lasu. Żegnały ją odgłosy pojedynczych wystrzałów. „Sambor” przymierzył w oddalający się punkt, wstrzymał oddech i wypalił. Istota zawyła przeciągle i runęła w sypki śnieg.

– Ubezpieczać mnie! Idę sprawdzić! – zawołał dowódca.

„Sambor” ostrożnie zbliżał się do miejsca, w którym upadł wilkołak. W momencie, w którym przeładowywał karabin, stworzenie zerwało się nagle i jednym skokiem dotarło do linii drzew, za którymi zniknęło, wyraźnie kuśtykając.

– Prawie go mieliśmy – powiedział wyraźnie zawiedziony „Wilga”.

– Dostał srebrną kulkę, więc to kwestia czasu, zanim go dopadniemy – zawyrokował „Tur”.

– Nie ma chwili do stracenia, ruszamy dalej. – „Sambor” rozumiał, że czas działa na ich niekorzyść.

***

Eliksir zaczął tracić moc. Rana może nie była głęboka, ale paliła nieznośnie i wyraźnie utrudniała poruszanie. Oleg przystanął i obejrzał nogę. Zwykłe draśniecie, ale łydka spuchła i przybrała fioletową barwę. “Niedobrze” – zatrwożył się gieroj. “Skąd te Lachy wiedziały? Trzeba do baby szybko, ona zaradzi”. – Z trudem ruszył dalej, szukając oparcia w mijanych pniach.

***

Oddział wszedł między łyse drzewa. Na śniegu wyraźnie odznaczały się ślady krwi prowadząc łowców ku ofierze jak po sznurku.

– Słaby jest, zmęczony. Czasem przystaje złapać oddech. – „Sambor” musnął palcami chropowatą korę, na której pozostały strzępki zakrwawionego materiału.

– Instynkt go prowadzi. Ucieka do legowiska. Trzeba uważać, bo jest tam pewnie cała

wataha – zauważył „Tur”.

– I dobrze – dodał „Słowik”. – Przynajmniej załatwimy sprawę za jednym zamachem.

– Patrzcie! Dym! – zawołał „Wilga”.

Skradali się cicho w stronę polanki, na której stała ni to ziemianka, ni to chałupa. Z krzywego, murowanego komina wydobywał się obłok smolistego w barwie i konsystencji dymu, który drażnił nozdrza i powodował łzawienie oczu. Wokół obejścia krzątała się stara kobieta, rąbiąca drewno na opał.

– Wiedźma, jak nic – wyszeptał struchlały „Słowik”.

– Tu musi być ich leże – stwierdził „Tur”.

– Ściemnia się. Trzeba działać. Ładować srebrne pociski i przygotować granaty – zarządził „Sambor”.

Gdy starucha zniknęła we wnętrzu lepianki, „Sambor” z „Wilgą” zakradli się pod okna. Kolbami karabinów stłukli brudne szyby i wrzucili do środka po granacie. Hukowi eksplozji towarzyszyły potworne ryki. Podmuch wyrwał drzwi wejściowe z zawiasów. Z pustego otworu wybiegły dwie płonące postacie. Ich pełne bólu wycie spłoszyło ostatnie w okolicy ptaki. Ręka jednego z likantropów kończyła się na łokciu. Natychmiast zostali skoszeni serią ze zdobycznych niemieckich karabinków automatycznych MP43. Srebrne naboje przeszywały ich ciała, jakby te były z masła.

Przez wybite okna wyskoczyły dwa olbrzymie wilkołaki. Gruba szczeciniasta sierść jeżyła im się na karkach, a oczy płonęły piekielną czerwienią. Warcząc i szczerząc wielkie kły, węszyły, szukając ofiar. Zanim zorientowały się, że za plecami mają polskich partyzantów, jeden z nich został wręcz rozstrzelany przez „Wilgę”, który wpakował w niego cały magazynek. „Sambor” również wystrzelił, ale chybił celu. Przy próbie przeładowania broni samopowtarzalny karabinek zaciął się. Plutonowy szarpał za zamek, ale jego wysiłki okazały się nieskuteczne. Wilkołak runął na niego z całym impetem. Żołnierz wystawił przed siebie lufę, na końcu której umieścił wcześniej bagnet. Potwór nadział się na niego i to spowolniło go, ale nie zatrzymało. W dalszym ciągu próbował dosięgnąć ofiarę swoimi uzbrojonymi w ostre, zakrzywione szpony łapskami.

Będącemu w poważnych tarapatach dowódcy przyszedł w sukurs „Tur”. Podbiegł do potwora i z najbliższej odległości wpakował mu wprost w czerep ostatnią srebrną kulę. Łeb bestii eksplodował jak dojrzały arbuz. Z płonącej chaty wynurzyła się w tym czasie osmolona gospodyni, wodząc wokół półprzytomnym wzrokiem. Spostrzegłszy Polaków zasyczała:

– Lachy przeklęte! Na nic to, już i tak przegraliście! Całe wasze plemię zniknie niebawem z Wołynia!

– Won do piekła, kurwo wściekła! – wydeklamował siarczyście „Sambor” i chlusnął w nią wodą święconą, o którą przezornie poprosił kapelana.

Czarownica odskoczyła jak oparzona, a ze zmoczonych miejsc na jej ciele zaczęły wydobywać się czarne smużki dymu. Po chwili cała jej sylwetka spowita była czarnym oparem, który po chwili rozwiał wiatr. Cała czwórka przeżegnała się zlękniona. Sekutnica zniknęła.

– Tośmy bój stoczyli. – „Słowik” próbował pozbierać myśli.

– Mam nadzieję, że przynajmniej zapobiegliśmy kolejnym rzeziom. – Z nadzieją w głosie powiedziała „Sarna”.

– Wątpię – „Sambor” sprowadził ją na ziemię. – Może i był to najbardziej krwiożerczy rój UPA, ale nie jedyny. Pora wracać. Trzeba złożyć raport. – Podniósł się z trudem, korzystając z pomocnej dłoni „Tura”.

– A co napiszesz? – zapytał „Wilga”. Sam widocznie jeszcze nie mógł uwierzyć w to, z czym przyszło im się zmierzyć.

– Prawdę – odparł plutonowy.

– A czy ktoś nam uwierzy? Prędzej wezmą nas za wariatów.

– Wojna jest pożywką dla zła, które przybiera najróżniejsze formy. To, z czym się dzisiaj zmierzyliśmy, jest tylko jedną z wielu jego wariacji. Jestem pewien, że jeszcze nie raz będziemy musieli stawić czoła jego najgorszym odmianom.

***

Pożar trawił chatę. Trupy ustrzelonych stworów wrzucono w ogień. „Wilga” przysiągłby, że wśród trzasków pękającego drewna usłyszał złowieszcze, nieludzkie odgłosy. Cofnął się momentalnie kilka kroków, bo skóra na twarzy zaczęła piec od bijącego od stosu żaru. Jęki po chwili ucichły.

Kwiecień, 2016 r. i styczeń 2017 r. ( rozwinięcie)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *