Bartosz Biernat: Wróg numer 1
Przez lata komunizmu i demoliberalizmu propaganda antynarodowa próbowała i robi to nadal, za wszelką cenę udowodnić, iż nacjonalizm oznacza nienawiść, strach przed obcymi, brak poszanowania dla innych kultur i narodów. Powolne wynaradawianie Europejczyków toczyło się nie tylko z sejmowych ław marionetkowych politykierów, ale też, a raczej przede wszystkim z kontrolowanych przez system mediów. Najpierw postawiono znak równości pomiędzy nazizmem a faszyzmem. Później próbowano tego samego dokonać z nacjonalizmem. Przekaz płynący z odbiornika telewizyjnego jest prosty: nacjonalizm to wojna, nazizm, kajdany, krew i bieda. Liberalizm to brak wojen, powszechna między ludzka przyjaźń i bogactwo. Tymczasem w demoliberalnym systemie bogacą się tylko banki i sprzedajni politycy, a multikulturalizm doprowadził do sytuacji, w której zamiast braterstwa międzyrasowego jest strach przed wyjściem z domu. Wojny w Europie pomiędzy państwami są jednak rzeczywiście niemożliwe. Z prostego powodu: one nie istnieją. Sprowadzone do roli euroregionów państwa, którymi formalnie rządzą kolejno błogosławieni przez Brukselę kacykowie systemu, odgrywają obecnie rolę samorządu regionalnego. Wielu Polaków oddycha wtedy z ulgą myśląc, że lepiej żeby rządzili nimi unijni biurokraci, niż nieudacznicy, których zdążyli poznać przez tyle smutnych lat. Niestety jest to błędne myślenie, które wciąż irracjonalnie zakłada jakikolwiek stopień niezależności tych marionetek od ich panów. W rzeczywistości to właśnie w Brukseli czy w Nowym Yorku zapadają decyzje, jaka partia ma obecnie wygrać, która ma tworzyć większą lub mniejszą opozycję.
Specjaliści od sterowania umysłów Europejczyków mają i tak pewność co do jednego: bez względu na to, który ich pies dobiegnie szybciej do miski i tak pozostanie na ich smyczy. Reszta, czyli wybory, walka polityczna, przeciąganie liny to zwykłe igrzyska, które mają angażować emocjonalnie lud, by nie myślał o niepotrzebnych dla systemu głupotach tj. tożsamość, godność, własność czy wolność. Jak pokazuje sytuacja dzisiejsza pomiędzy zwolennikami PiS i PO systemowi rewelacyjnie udaje się ta taktyka. Najlepiej obrazuję to zresztą fakt, że w pseudo konflikt między tymi demoliberalnymi partiami angażują się emocjonalnie sympatycy organizacji mieniących się narodowymi.
Dla nacjonalistów, którzy dążą do Europy Wolnych Narodów, powinno być jasne, że Unia Europejska jest dla nas wszystkich wrogiem numer jeden. Oczywiście: zniszczenie jej nie przywróci nam pełni wolności, ale droga do niej wydaje się być wtedy otwarta. Europejski kołchoz jest w odwrocie. Gdy lata temu nacjonaliści przewidywali upadek tego strasznego tworu, prawicowi „intelektualiści” pukali się w czoło i prawili mentorskim tonem o potrzebie dostosowania się do sytuacji. Dziś, gdy nawet w partyjnych systemowych gabinetach, popularnie nazywanych burdelami, modnie jest sprzeciwiać się UE, nacjonaliści muszą jeszcze głośniej przypominać: nasz wróg numer 1 musi zostać zniszczony, nie tylko w względu na okradanie naszego narodu, absurdalne przepisy czy ogromną biurokrację. Unię Europejską trzeba zniszczyć, gdyż nie tylko okupuje nasz naród, ale i dąży do całkowitego zniszczenia naszej narodowej tożsamości i legitymizuje władze politycznych prostytutek, które musimy codziennie oglądać.
Uświadomienie sobie faktu unijnej okupacji europejskich narodów jest tym momentem w życiu każdego patrioty, w którym przestaje żebrać od zdrajców o resztki patriotyzmu, w którym przestaje mieć nadzieję na ewolucyjny powrót do Wolnej Polski, a przede wszystkim zaczyna jej pragnąć jak niczego na świecie, zdając sobie sprawę, że nigdy w niej jeszcze nie żył nawet minuty. Właśnie Wolna Polska, której suwerenny naród sam podejmuję decyzje w niepodległym państwie jest tym ideałem, do którego musimy dążyć absolutnie bezkompromisowo. W takiej sytuacji nie ma na świecie miejsca dla nas i okupantów. Polscy nacjonaliści, ale także ich europejscy bracia muszą sobie zdać sprawę z tego, iż manifestacje pedalskie, aborcja, lichwiarstwo czy walka z patriotyzmem są skutkiem planu stworzenia europejskiego superpaństwa, które musi mieć oparcie na walce z wartościami, które doprowadzają do niebezpiecznego dla nich modelu narodu. Sama walka z chorymi umysłowo pederastami nigdy nie będzie zwycięska jeżeli nie pokonamy projektantów ich działań.
Przechodząc do następnego problemu europejskiego nacjonalizmu pewnie narażę się tym, którym patos nie schodzi z ust krzycząc „Polskie Wilno!” czy „Lwów jest nasz!”, ale szczerze mówiąc: wywołuje to u mnie uśmiech politowania, a nie odruch patriotyzmu. Oczywiście znam historię, uważam po prostu, że Lwów nie jest nasz. Tak samo jak nie jest polska Warszawa czy Pcim Dolny. One są w tej chwili pod panowaniem unijnym, w którym żyją w ogromnej większości zombies, którzy – co najsmutniejsze – mają to po prostu w głębokim poważaniu. Próbuje zmierzać do tego, że całe grupy nacjonalistyczne toczą niekończące się spory o granice, tak jakby miały na to jakikolwiek wpływ, a gdyby rzeczywiście miały, to de facto skazałyby te „ich” miasta na wegetację taką samą w jakiej żyją.
Ileż wspólnych nacjonalistycznych projektów umarło z powodu tego, że dwie organizacje nie potrafiły z sobą rozmawiać o niczym innym jak o spornym regionie. Niestety, jeżeli takiego myślenia my i nasi ideowi bracia nie zmienimy to nigdy o żadnym mieście nie będziemy mogli powiedzieć, że jest „nasze”. Przy tych konfliktach, zaciera ręce i głaszcze pejsa tylko nasz europejski wróg numer 1: Unia Europejska. Musi ona zostać pokonana przez Europe Wolnych Narodów, a nie skłóconych grupek. A jej śmierć jest niezbędna do życia Europy. Im będzie szybsza i boleśniejsza, tym lepsza. Zamiast bezproduktywnie teoretyzować o naszych granicach rozglądnijmy się dookoła – okupant jest wszędzie. Spalmy go. To będzie wspaniałe ognisko, no i w końcu niekoszerne.