Dawid Kaczmarek: Z Pamiętnika Szczura. Rewolucja #3
Kiedy powracasz z martwych, nic nie może pozostać takie same.
Ostatnim razem pisałem Wam o tym, jak wraz z moimi Szczurami wzięliśmy udział w strajku okupacyjnym na terenie jednego z tutejszych uniwersytetów. W przeciągu dosłownie paru godzin, przerodził się on w prawdziwe oblężenie, zakończone krwawą i niezwykle brutalną pacyfikacją. Na miejscu była nie tylko policja. Dotarło tam także i wojsko. Ostra amunicja. Zginęło wielu studentów; od bicia, granatów hukowych i broni. Przed bramą wejściową, tuż koło pomnika wiedzy z wyrytą sentencją antyczną; ‘per aspera ad astra’, gdzie kiedyś z zamiłowaniem robiono zdjęcia absolwentom, ułożono wtedy wysoki stos ciał studentów. Wysoka kupa mięsa; śmierdząca i brzydka. Bez cienia chwały, bez cienia czegokolwiek większego.
Właśnie tam miałem skończyć.
Szczur. Kapitan – tak nazywano mnie w Domostwie. Od wielu lat w walce: pozbawiony imienia, rodziny, życia, przeszłości i przyszłości. Hodowany jak zwierzę. Systematycznie i stanowczo. Trenowany do tego, by odnaleźć się właśnie w takich czasach jak te, o których teraz piszę. W walce o lepszy świat. W walce z wrogiem, którego siły wówczas nawet nie tyle co nie znaliśmy, lecz w ogóle nie byliśmy sobie w stanie wyobrazić.
Miałem umrzeć już drugiego dnia rewolucji. Jako pierwszy. Żałosne. Nie tak wyobrażałem sobie swój koniec. Śmierć – nie na zboczach monumentalnego Kapitolu, nie w trakcie zasadzki na okrutnego Generała, lecz u stóp jednego z wielu, kompletnie pozbawionych znaczenia uniwersytetów; rzucony jak ludzki śmieć na kupę trupów. Śmieci. Ludzi, którzy w przerażającej większości żyli w tak żałosny sposób, że tak naprawdę umarli już na długo przed tym, jak tamtego dnia dopadło ich wojsko.
Przeżyłem, choć nie miałem zielonego pojęcia jak do tego doszło.
Do Domostwa moi ludzie wrócili beze mnie. Pierwszy raz w przeciągu całej naszej wspólnej historii. Nie mogłem ich jednak za to winić. Rozdzieliliśmy się w kanałach, a potem nie było już powrotu. Nie mogło być. Takie mieliśmy zasady. Zarządzono poszukiwania. W miasto wysyłano jedną ekipę za drugą. Każdy zespół powracał jednak bez wieści. Próbowano wykorzystać kontakty we władzach, szukano w szpitalach i kostnicach. Bez skutku. Wszystko na nic. Wobec tego, że Organizacja nie mogła ostatecznie potwierdzić tego co się ze mną stało, zrobiono jedyną możliwą rzecz w takiej sytuacji; uznano mnie za osobę zmarłą.
Pierwszego poległego na polu walki. Pierwszą ofiarę Rewolucji Wolności. Wyprawiono mi uroczysty pogrzeb, a pustą trumnę złożono w ziemi, w specjalnie przygotowanej kwaterze, położonej w przerzedzonym zagajniku nieopodal wejścia. Pierwsza ofiara. Jakby się temu przyjrzeć to miało to w sobie coś podwójnie przygnębiającego. Widzisz: przez całe życie byłem sam, po mojej „śmierci” także zostałem sam. A raczej mój nagrobek; wbita w ziemię zimna płyta z czarnego kamienia, pośrodku niczego, raz po raz chłostana wiatrem. Towarzyszyła jej tylko cisza.
Chwilę po tym, gdy wszyscy wrócili już do swoich spraw, na plac weszła grupa ubranych na czarno dziewcząt, które wokół nagrobka zasadziły różany krzew. Oj – gdybyś widział mój drogi przyjacielu jak krwiście czerwone kwiaty miał ten krzew! Jak potem mówiła o tym Dominika; wszystko po to, by ludzie rozumieli i zaczęli doceniać wagę krwi przelewanej przez męczenników na ołtarzu czegoś więcej.
Wtedy, najwyżej parę dni po pogrzebie, pojawiłem się przed punktem kontrolnym.
Wyszedłem z zarośli mając śmierć wypisaną na twarzy i głęboko zakorzenioną w sercu. Powoli, krok po kroku, ledwo powłócząc nogami, zmierzałem w stronę posterunku położonego przed posiadłością. Brudny, obdarty, ciągnąłem za sobą krwawy ślad. Ślad ten mógł nasuwać pewnego rodzaju wnioski na temat tego co się ze mną działo przez ostatnie dni, lecz jednocześnie nie mógł odpowiedzieć na wszystkie pytania, które przecież musiały narastać z każdą kolejną chwilą. Udało mi się przeżyć, czym wprawiłem w ogromne niedowierzanie dosłownie wszystkich, wzbudzając powszechny strach i wątpliwości. Co się z nim działo i dlaczego nie wrócił do nas od razu? Tak szeptali po kątach. Łatwo zrodził się ferment, który w czasie tylko poszerzał się i poszerzał. Trudno było się tu w sumie czemukolwiek dziwić.
Tak jest za każdym razem, gdy komuś udaje się wyjść ponad ramy tego co typowe.
Przeżyłem. Choć nie miałem prawa przeżyć.
Przeżyłem. Choć wówczas nie byłem pewien czy jest się w ogóle z czego cieszyć.
********
Odkąd tylko poczułem się odrobinę lepiej: cały czas mnie tylko badano lub przesłuchiwano. Nikt nic nie rozumiał z mojej historii, dlatego zadawano mi masę pytań. Jak dokładnie wyglądała nasza akcja w trakcie oblężenia? Jakie podjęto działania? Gdzie według mnie popełniono błędy? Jak w zasadzie zginął „X” i czy na pewno zrobiliśmy w tej sprawie wszystko jak trzeba? Wielu z tych, których nie znałem, a którzy wtedy ciągle mnie nachodzili, zastanawiało się jakim cudem wróciłem. Czasem było widać, że podejrzewali z mojej strony jakiegoś rodzaju oszustwo. Przecież to niemożliwe, że wyszedłem z tego bez szwanku. Wielu chciało mieć wtedy na mnie oko. Czuli, że tak właśnie trzeba. Nie miałem siły im tego wszystkiego cały czas na nowo tłumaczyć. Więc tylko raz po raz wzruszałem ramionami, taktownie unikając niewygodnych dla mnie tematów. Bo przecież co innego mogłem tak naprawdę zrobić?
Najpierw więzienie, a teraz to. Przeżyłem własną śmierć. Mając niewiele lat na karku, dorobiłem się już własnego nagrobka. Miejsca na cmentarzu specjalnie dla mnie. Trudno się zatem dziwić, że mój świat stanął wówczas na głowie. Całkowicie.
Nieprzerwanie towarzyszyło mi uczucie przemożnej pustki. Serce rozbudzał zimny, narastający we wnętrzu gniew. Na siebie i na innych. Na wszystko. Gęstniała we mnie bezduszna i wyprana z emocji obojętność, która powoli lecz stanowczo, krok po kroku zaciskała na moim ciele lodowatą i litą obręcz. Zastanawiacie się czy w ogóle coś zapamiętałem? Nie za bardzo. Ostatnie dni w mojej głowie tonęły w ciemności, gęstej jak atrament wylany na karty zapisanej drobnym drukiem książki. Wyjątkiem była twarz „X”, która wracała do mnie co noc. Dokładna i widoczna. Całkowicie klarowna. Tak. Widziałem ją aż nazbyt wyraźnie. Niezły paradoks, co nie? Jego martwe oczy wracały do mnie za każdym razem, gdy tylko dotykałem głową miękkiej, puchowej poduszki. Tak było co noc. Odkąd tylko znalazłem się bezpieczny w Domostwie.
Wróciłem z martwych. Jak mogłem więc oczekiwać, że wszystko będzie po staremu?
„X”- młody, arogancki chłopak, który bawił się w rewolucje i sądził, że nie spotkają go za to żadne konsekwencje. Naszym zadaniem było odprowadzić go całego i zdrowego do Domostwa, tak by zyskać pole nacisku w negocjacjach z Ruchem na rzecz Lepszego Jutra. Tymczasem nie tylko nasza misja zakończyła się porażką. Zakończyło się także całe jego życie. Przedwcześnie. Ilu jeszcze takich „X” przyjdzie mi spotkać na swojej drodze? Co jeśli tak naprawdę miał on przed sobą całą przyszłość, a to my ściągnęliśmy na niego śmierć? Znaliśmy ryzyko. Żyliśmy dzień w dzień w atmosferze zagrożenia. A on? Nic nie znaczył i nic nie wiedział. Był nikim. Dlatego wychodzi na to, że jednak byłem winny. Jego życie poszło na moje konto. Fakt ten obciążał moje sumienie. Toteż zacząłem myśleć, że od momentu cudownego ocalenia z oblężenia na uniwersytecie; zacząłem żyć nieswoim, ukradzionym życiem. Możecie sobie zatem wyobrazić: co czułem w głębi siebie.
Dlatego, gdy Dowództwo zaproponowało bym może na chwilę wycofał się z walki – zbyłem ich wybuchem śmiechu. Tak bardzo życzliwego śmiechu na jaki wówczas mogłem sobie pozwolić. Nie to, żebym nie darzył ich szacunkiem. Po prostu rozbawiła mnie wtedy ta troska. Troska w momencie, gdy od tylu lat byłem w walce, troska w momencie, gdy oddałem swoje życie dla Oporu. Troska w momencie, gdy nie było już we mnie niczego co można byłoby ocalić. Trochę za późno. Na wszystko. Tak więc musiałem zdać się na siebie: wybrałem własny sposób ucieczki i jednocześnie najlepsze ze wszystkich schronienie: głęboko w bezdrożach własnego umysłu.
Musiałem jakoś stanąć mocno na nogach i przepracować to wszystko. Z tamtego okresu czasu, gdy dopiero wracałem do siebie, najbardziej zapadł mi w głowę zmartwiony wzrok Dominiki, która od czasu mojego powrotu nie opuszczała mnie ani na chwilę. Któregoś dnia, gdy siedzieliśmy w parku, a ja akurat nie miałem nic konkretnego do powiedzenia, spojrzała na mnie, jak zwykle nie mogąc wytrzymać coraz ciaśniej oplatającej nas ciszy:
-Wiesz…? Nie wiem co tak naprawdę tam się wydarzyło, ale wydaje mi się, że ty mimo wszystko nie wróciłeś do nas z tego uniwersytetu…– przerwała jak zwykle próbując po chwili ocenić moją reakcję. Kiedy wciąż milczałem, uważnie ją obserwując, zdecydowała się podjąć temat na nowo: Jesteś trochę jak taki wilk, ranny wilk daleko od stada. Musisz do nas wrócić! Proszę Cię!
Wrócić? W imię czego?
********
Jednego nie mogłem wtedy przewidzieć. Co prawda przywódcy Organizacji od razu wykorzystali mój cudowny powrót zza grobu do celów „marketingowych” (choć to nie do końca dobre określenie w tym przypadku) i w gruncie rzeczy nie miałem im tego za złe, to w miarę upływu czasu ta niezwykła historia, która mi się zdarzyła jakby przyblakła, a moja osoba przestała już budzić wśród innych tak duże zainteresowanie jak to miało miejsce na początku. Każde kolejne dni od pewnego momentu, zaczęły wkrótce więc wyglądać tak samo, powoli i monotonnie zlewając się w jedną, bezkształtną całość. Treningi, spotkania, narady i odprawy. W przerwach od oficjalnych obowiązków mieliśmy jeszcze czas na spacery i własne sprawy. W tym początkowym okresie w jakim się wówczas znaleźliśmy, oddziały takie jak mój nie miały zbyt wiele konkretnych rzeczy do roboty.
Byliśmy odwodem. Strażą tylną. Jednostkami specjalnego przeświadczenia. Co? Dziwią Was te słowa użyte w tym miejscu? Rewolucja w tamtym momencie rozgrywała się w sumie na tych samych zasadach co regularna wojna. Natomiast na każdej wojnie, bez względu na jej charakter, podstawowe znaczenie miała strategia. Tak było i w tym przypadku. W tym etapie walczyła głównie ulica, strajkowały zakłady pracy, politycy organizowali manifestacje. Szczury reagowały jedynie tam, gdzie trzeba było zareagować, w innych przypadkach przeważnie pozwalaliśmy wydarzeniom toczyć się raczej samoistnie. To nie było łatwe. Całość przedstawiała bardzo skomplikowaną układankę. Dlatego unikaliśmy zbędnej ingerencji, bo nawet chwilowe zwycięstwo wobec nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, mogło przynieść wiele poważnych problemów, których nie bylibyśmy w stanie przewidzieć. W tamtym momencie chodziło przede wszystkim o kontrolę.
Muszę przyznać, że w tamtym momencie to mi jak najbardziej odpowiadało.
Choć minęło już wówczas trochę czasu, moje problemy nie zniknęły. Tak samo było z natrętnymi myślami, które za nic nie chciały odpuścić, zniknąć i dać mi spokoju. Czy odtąd miały już pozostać ze mną na zawsze? Czy taka była cena tego wszystkiego? Takiego życia? Każdy krok zdawał się dodawać ciężaru, który przyszło mi dźwigać na swoich barkach. Jak długo to jeszcze potrwa? Czy wytrzymam? Pytania były nieodłączną częścią mojego życia i jak widać już na zawsze miały mi towarzyszyć. Dominika na chwilę usunęła się w cień. Jak się potem dowiedziałem: sama zdecydowała, że trzeba dać mi trochę czasu.
Usunęła się, ale ciągle bez względu na wszystko czułem na sobie jej wzrok. Dbała o mnie i mnie pilnowała. Cały czas. Nigdy w życiu nie czułem czegoś takiego. Nigdy w życiu nie miałem też okazji do zebrania takich doświadczeń. Teraz to właśnie się działo i to samo z siebie. W związku z tym wszystkim starałem zebrać się do kupy i każdą wolną chwilę spędzałem na rozmyślaniach. Na swoją samotnię wybrałem zagajnik.
Nie pozwoliłem ludziom na zniszczenie mojego nagrobka. Czemu? Sam nie byłem tego do końca pewien. Płyta stała więc wbita w ziemię, w tym samym miejscu co wtedy. Siedziałem nieruchomo na ławce nieopodal, próbując to jakoś ogarnąć. Zaczął padać rzęsisty deszcz. Chłodne krople spływały mi po policzkach, skutecznie cucąc mnie z melancholijnego nastroju. Wpatrywałem się nieruchomo w złote litery układające się w moje imię i nazwisko, oraz starożytne epitafium, które głosiło: „Nawet martwy płonie”. Kompletnie wyjątkowe słowa. Prawda? Wpatrywałem się w nie intensywnie, jakby mogły mi one przynieść jakiegoś rodzaju wybawienie. Nie przyniosło.
Nie mogło.
–Kapitanie?– z zadumy wyrwał mnie jeden z ludzi należących do załogi Domostwa. Był to wysoki mężczyzna w średnim wieku. Ubrany w ciężkie wojskowe buty, skórzaną kurtkę, czarne okulary. Tak jak zresztą i inni ochroniarze.
–Tak?- ciekawe co tym razem? Nie miałem nastroju ani na kolejne rozmowy, ani na spiski. Na nic co, by miało wykraczać ponad spędzenie czasu w otoczeniu siebie i swoich własnych myśli.
–Ktoś do Pana – zaczął niepewnie
–Do mnie? – byłem zdziwiony nie tylko dlatego, że nie sądziłem byśmy mogli przyjmować gości w Domostwie, ale z drugiej strony nie przychodził mi do głowy nikt kto mógłby zabiegać wtedy o spotkanie ze mną.
–Kazał mi przekazać, że jest Pańskim dobrym przyjacielem; kimś z dawnych lat, kogo z całą pewnością będziesz chciał widzieć -wydukał żołnierskim głosem. Sztucznym i nie do końca jeszcze chyba właściwie wyćwiczonym.
–Ciekawe! Nie mam pojęcia o kogo Ci może chodzić. Podejdę z Tobą do bramy. Zobaczymy kto to tutaj do nas zawitał – odpowiedziałem mu, próbując się nieśmiało uśmiechnąć. Niezbyt mi to wyszło. Zawsze miałem problem z tego typu zachowaniami. W gruncie rzeczy trzeba przyznać, że bezpośrednie relacje mocno mnie przytłaczały. Tak samo wtedy, jak i teraz.
–Tędy! – pokazał mi ręką drogę, którą już całkiem dobrze zdołałem poznać.
Z resztą, nie była ona jakoś szczególnie długa. W zasadzie minęło parę minut i znaleźliśmy się u celu. Brama przypominała swoim stylem monumentalne budowle z dawnych lat. Była potężna, wysoka i zakończona szpiczastymi zakończeniami. Broniły jej dwa posterunki i ręcznie obracany szlaban. Podeszliśmy bliżej, przywitaliśmy się z resztą strażników. Ostatni z nich, który stał najbliżej bramy wskazał ręką na oczekującego mnie gościa. Muszę przyznać, że mój wzrok był wówczas daleki od ideału. Z początku więc zauważyłem tylko czarną, sięgającą do ziemi szatę, oraz kapelusz o tym samym kolorze, który posiadał niestandardowo szerokie rondo. Zamrugałem oczami, próbując mocniej skupić swój wzrok. Zaraz… Coś mi zaczynało już świtać. Czy to był ksiądz?
Znałem kiedyś jednego księdza. Był moim dobrym przyjacielem. Ale to było dawno. Bardzo dawno temu:
–Bardzo się zmieniłeś odkąd widzieliśmy się po raz ostatni chłopcze…– zaczął zagadkowo, przemawiając do mnie głosem, którego ton powinienem rozpoznać od razu. Lata jednak zrobiły swoje. Trudno się dziwić.
Zawiesiłem się na chwilę; w tym samym momencie dziwiąc się i próbując na nowo skupić swój wzrok. Możecie wyobrazić sobie jak głupio musiałem wówczas wyglądać. Przybysz widząc moje zmieszanie, uśmiechnął się, rozłożył szeroko ręce i zawołał tubalnym głosem w moim kierunku:
–Tarczo moja! – teraz już nie mogło być wątpliwości. Były to słowa rozpoczynające hymn mojej klasy. Słowa pieśni z dawnego życia, na nowo zdawały się przywoływać mnie ku światłu. Krzepiły i stawiały na nogi. Coś się zaczynało wtedy we mnie zmieniać.
–Ksiądz! Ale jak to możliwe? Jakim cudem? – byłem autentycznie poruszony
-Jest wiele innych, znacznie prostszych wytłumaczeń – odparł powoli, uśmiechając się pod nosem – Wpuścisz mnie?
-Oczywiście! – byłem autentycznie szczęśliwy
Dałem znak strażnikom. Przekręcili szlaban, a brama powoli się otwarła. Ksiądz wolnym krokiem ruszył w moim kierunku. Gdy dotarł nad granice Domostwa na chwilę się zatrzymał, tak jakby wahał się czy to na pewno dobry pomysł. Spojrzał na mnie lekko zakłopotany, uśmiechnął się zdawkowo i zdecydowanie ruszył wyciągając do mnie ręce na znak dobrych intencji. Przywitałem się z nim i to nie był dla mnie akt bez znaczenia. Po raz pierwszy od początku swojej drogi miałem przy sobie przyjaciela, który nie był w żaden sposób związany z tym wszystkim. Szczęście, które wtedy poczułem, na chwilę rozjaśniło nieuchronnie gromadzące się nade mną chmury.
Może to zapoczątkuje jakiś przełom?
********
Doskonale pamiętam tamtą sytuację. Być może jest tak, że jej waga oraz istota, odcisnęły na mojej głowie i pamięci niezatracalny ślad. Do dziś byłbym w stanie odtworzyć każdy krok, który wówczas zrobiłem.
Szliśmy powoli, uważnie stawiając krok za krokiem. Smakowaliśmy każdy przebyty przez nas metr. Choć nie widzieliśmy się tyle lat, z początku nie mówiliśmy zbyt wiele. Zachowywaliśmy się tak jakby świat się wokół nas zatrzymał i nie istniało nic co mogłoby na nas wpłynąć. Nie istniało nic prócz Domostwa i jego granic. Przypadkowo (a może nie do końca? Do dzisiaj się zastanawiam jak to wtedy było) droga zaprowadziła nas do upatrzonego wcześniej przeze mnie zagajnika. Tam jak już wiecie tuż przy ławce i dróżce z ziemi wyrastała samotna płyta. Mój nagrobek. Mój własny. Pewnie uznacie to za trochę dziwne. Trudno się z tym będzie nie zgodzić. To raczej nie jest dobry pomysł na początek rozmowy. To nie jest pierwszy temat, który poruszasz z dawno niewidzianym przyjacielem. A jednak wtedy tak to właśnie się zaczęło:
–Czy to…? – zaczął niepewnie, ważąc słowa tak jakby nie był do końca pewien tego ile może mi powiedzieć, w jaki sposób i czego w zasadzie można się po mnie spodziewać – Czy to jest to co myślę?
-Tak. To mój nagrobek. Trochę się z tym pośpieszono ale zdecydowałem się go zachować – odpowiedziałem przywołując przy tym na tyle obojętny wyraz twarzy, na ile to było wówczas możliwe
–Czemu?– zapytał mnie rzeczywiście zaciekawiony
–Sam nie wiem. Wiesz może było to po to, by coś mi zawsze przypominało kim jestem, dokąd doszedłem i… jak ta historia się skończy – dziwnie. W jednej chwili wydało mi się jakbym pozbył się ogromnego ciężaru z głowy i… z serca.
–Domyślam się, że kryje się za tym jakaś bardziej skomplikowana historia… Prawda? – zapytał ostrożnie i dodał zanim zdołałem właściwie odpowiedzieć – I nie do końca wiesz co z tym zrobić. Opowiesz mi? Mam sporo czasu.
-Chciałbym, ale wszystkie operacje mojego oddziału są objęte tajemnicą. Wiesz, top top secret – odparłem z wyczuwalnym przekąsem, choć z drugiej strony ze sporą dozą niepewności.
–Tajemnica? Proszę Cię. Za długo się znamy. Jeśli masz z tym problem to możemy to potraktować jako spowiedź. Jej rewolucja chyba się jeszcze nie pozbyła, co nie?- zapytał w ten sposób jakby doskonale wiedział, że i tak się zgodzę.
I miał racje. Zgodziłem się nie próbując przy tym jakoś szczególnie długo udawać oporów.
–Dobrze. Niech będzie – poddałem się.
Tak więc, gdy dotarliśmy do wielkiego rozpostartego dębu, który rósł na działce rozciągającej się po stronie dłuższego boku posiadłości. Przystanąłem, oparłem się o niego ręką i rozpocząłem swoją historię. O uniwersytecie, okupacji, bitwie z policją i śmierci „X”. Z początku szło mi niezbyt dobrze, ale z czasem zyskiwałem coraz to więcej i więcej śmiałości. Aż w końcu pękły początkowe bariery i wyrzuciłem z siebie wszystko. Prawie wszystko. Ma się rozumieć. Ksiądz nie przerwał mi ani razu. Tylko patrzył się na mnie badawczo i poprawiał palcem niesfornie opadające okulary. Być może tego właśnie potrzebowałem. Gdy skończyłem, odchylił się lekko i w końcu powiedział:
–To niełatwa sprawa, bardzo dużo na sobie dźwigasz. Nie zastanawiałeś się kiedyś nad tym jakie będą skutki tego wszystkiego? – popatrzył na mnie badawczo.
–Skutki? Też pytanie. Myślę o nich dzień w dzień. Co noc. Za każdym razem, gdy kładę się spać! Nie pamiętam niczego z ostatniego tygodnia, ale twarz „X widzę dokładnie i wyraźnie. Więc serio nie pytaj mnie czy biorę pod uwagę skutki. Już je widzę!– prawie krzyczałem. Desperacja czy może szok, że tak łatwo zostałem przejrzany?
–To skoro tak… Może powinieneś pomyśleć o tym, żeby z tym skończyć? – pytanie całkiem celne, całkiem na miejscu, jednak nikt nigdy w życiu nie odważył się zadać mi go tak wprost. Nigdy też nie chciałem go usłyszeć od takiej osoby i podanego w taki sposób.
Poczułem jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Jakim cudem ktokolwiek mógłby pomyśleć, że mógłbym się wycofać. Ludzie z zewnątrz przeważnie wiedzieli o mnie na tyle dużo, by wiedzieć, że w moim słowniku nie ma słowa kapitulacja, a tu przecież rozmawiałem z przyjacielem! Może upływ czasu wszystko zmienił? Zatarł rzeczywistość? Może to ja stałem się kimś tak kompletnie innym, że dawni znajomi nie mogli już tego zrozumieć? Umyślnie zrezygnowałem z dawnego życia, nie będąc w stanie stworzyć sobie nowego. I tak właśnie sobie żyłem. Czy raczej wegetowałem. Zawieszony pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością; w całości oddając wszystko co miałem na rzecz walki o lepsze jutro. Nie dla siebie, lecz dla innych:
–Skończyć? To nie wchodzi w grę. Przecież dobrze wiesz… – uśmiechnąłem się po chwili zawahania i zwątpienia. Czy dało się to wtedy odczytać z mojej twarzy?
–Tak… – powiedział uśmiechając się szeroko – Już od czasów szkoły taki byłeś; niezwykle uparty i mający gdzieś całe możliwe ryzyko – trafnie mnie scharakteryzował, trzeba było mu to przyznać.
Nastała dłuższa chwila krępującej ciszy. Jak już pewnie wiecie – lub raczej zdążyliście się już do tego przyzwyczaić – niezbyt wychodzą mi tego typu rozmowy. Zbyt często nie potrafię sobie radzić w takich momentach, choć paradoksalnie lepiej radzę sobie w tych znacznie bardziej trudniejszych. Na szczęście podał mi wtedy „pomocną dłoń”, pomagając w ten sposób wyjść z twarzą z tej kłopotliwej sytuacji:
–Skoro to tak wygląda; musisz jakoś nauczyć się z tym wszystkim żyć. Jeśli się załamiesz, jeśli to Cię pokona – narazisz coś więcej niż tylko siebie, narazisz wszystko co udało Wam się zrobić i tych wszystkich ludzi, którzy na Tobie polegają. To spora odpowiedzialność. Fundamentalna.
Jakbym tego nie wiedział, ale dobra, czasem tak bywa, że pewne rzeczy musisz usłyszeć wprost, bo inaczej nie mają szansy zaistnieć, ani w ogóle do Ciebie dotrzeć. Tym czasem, ta rozmowa trwała już całkiem długo i co najważniejsze – skutkowała. Każde zdanie mocno mnie dotykało i jak mi się wówczas zdawało, zmieniało coś wewnątrz. Długo już rozmawialiśmy. Ksiądz widząc stan w jakim się wtedy znajdowałem, postawił sobie chyba wtedy za cel, by w jakimś stopniu mnie umocnić i pomóc pozbyć się wątpliwości. Było nad czym pracować.
Gdy zbliżał się do końca tego co wówczas pragnął mi przekazać, podsumował jedną z ostatnich części swojego wywodu tymi słowami:
– Widzisz, stanąłeś do walki z siłami zła i trudno się dziwić, że ma to tak przemożny wpływ na Ciebie. Ale jedno w tym kontekście musisz zrozumieć: im dłużej spoglądasz w ciemność, tym dłużej ciemność spogląda w Ciebie. Możesz się łudzić, że to nie ma znaczenia, ale to nie prawda. Zła jest na tym świecie znacznie więcej i jeśli tylko będzie chciało, może razem z Tobą skoczyć w przepaść i to dobro straci na tym o wiele więcej…
Pomyślałem sobie w tamtym momencie, że już dość tego wszystkiego. Ta rozmowa zaczęła zbliżać się do dawno niedotykanych przeze mnie tematów. Zbyt mocno zaczynałem się odsłaniać, a wciąż jednak mimo wszystko trwała wokół mnie wojna, tak? Najwyższy czas było coś z tym zrobić. Jasno i stanowczo przeciąć to wszystko:
–Dość przyjacielu – przerwałem mu delikatnie, lecz taktownie – Dzięki Ci za tą rozmowę, ale spędziliśmy na niej niestety już zbyt wiele czasu. Za godzinę mają podać kolację. Zostaniesz z nami? –zapytałem pełen nadziei. Mimo wszystko.
-Z przyjemnością. Miałbym do Ciebie jeszcze jedną sprawę – odparł trochę zmieszany tym, że w takich okolicznościach poruszał temat własnej prywaty.
–Nie ma problemu. Dziś odnalazłem przyjaciela. Zrobię dla Ciebie wszystko co będzie trzeba.
Nie były to słowa rzucone na wiatr.
********
Kolacja, jak na nasze warunki, była dość wystawna. Po raz pierwszy odkąd tam się znalazłem, gościliśmy kogoś z zewnątrz – całkowicie z zewnątrz. Może i tylko dzięki temu, wieczór ten zapowiadał się całkowicie wyjątkowo. To się po prostu czuło. Przed podaniem jedzenia wpadła do nas jeszcze na chwilę Dominika. Usiadła przy mnie. Przytuliła mnie serdecznie, przywitała się z Księdzem i życzyła mi wspaniałego wieczoru. Trwało to bardzo krótko. Ułamek chwili lub może dwóch. Była przy mnie i nie mogłem pozbyć się wrażenia, że oceniała swoim wzrokiem zmiany jakie zaszły we mnie po rozmowie z przyjacielem. Była ich całkowicie świadoma, co więcej – zadowolona i niezbyt niezaskoczona.
Wartościowa obserwacja. Zdecydowałem, że gdy to wszystko minie, a sytuacja się trochę uspokoi, będę musiał się temu wszystkiemu przyjrzeć. Być może nie doceniłem Dominiki, jej świadomości i tego jak bardzo mocno chciała mi pomóc. Być może. Teraz jednak najbardziej istotne dla mnie było to, że działo się u mnie dobrze. Tak po prostu. Po raz pierwszy od wielu tygodni. Chciałem się na tym skupić. Bardzo mi na tym zależało, by utrzymać to uczucie tak długo jak byłoby to tylko możliwe.
Ksiądz w trakcie kolacji siedział przy jednym stole wraz ze mną i z innymi Szczurami, należącymi do mojego oddziału. Choć na początku byliśmy przede wszystkim zajęci jedzeniem, to tak naprawdę nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mój przyjaciel z wielkim zaciekawieniem i może pewnego rodzaju rozrzewnieniem, obserwował moich towarzyszy broni, mimo woli próbując wyrobić sobie zdanie na temat każdego z nich. Uśmiechnąłem się patrząc na to z boku. Zacząłem się jednak w pewnym momencie zastanawiać nad tym, z jakiego rodzaju sprawą przyszedł do mnie mój przyjaciel. Ciekawość rozsadzała mnie od środka. Na piętrzące się w mojej głowie pytania dostałem odpowiedź po niecałej godzinie. Kiedy ludzie już powoli zaczęli wstawać od stołu, a sala opustoszała, mój gość przysunął swoje krzesło bliżej i powiedział:
– Jest jedna taka sprawa, w której moglibyśmy sobie nawzajem pomóc…- zaczął mocno niepewnie, jakby konieczność proszenia się o pomoc była dla niego czymś nieodpowiednim i przygniatającym.
– Zamieniam się w słuch, nie krępuj się mój przyjacielu – odparłem
– Jak wiesz. Instytucja, której jestem częścią do tej pory nie zajęła jasnego stanowiska w sprawie żądań ludności. Uprawnionych żądań ludności ma się rozumieć. Nie napawa mnie to chlubą, ale co mam zrobić. Jest jak jest, a ja muszę być przede wszystkim wierny…- każde słowo jakie wypowiadał ledwo przechodziło mu przez gardło.
– Do czego zmierzasz? – byłem trochę zniecierpliwiony, aczkolwiek z drugiej strony go rozumiałem. Tak po prostu.
– Proszę Cię o pomoc. Proszę Cię o to, że tak jak ja kiedyś wsparłem chłopca złożonego strachem, tak żebyś teraz ty wsparł mnie i pomógł staremu głupcowi zachować się jak trzeba – przerwał na chwilę – Ja i moi bracia z Kościoła z chcemy dołączyć do protestów, chcemy stać na placu Centralnym i służyć protestującym. Ale potrzebujemy pomocy. Starcy potrzebują młodych po to, by się nie zatrzymać w trakcie, by nie odpaść –mówił do mnie autentycznie poruszony.
– To poważna sprawa – powiedziałem, mając na względzie to, że na pewno zainteresuje się tym Dowództwo – czego od nas potrzebujesz?
– Wiemy, że jutro związki zawodowe, opozycja i studenci mają się zgromadzić się na placu centralnym i już go nie opuścić aż do momentu ustąpienia rządu. Potrzebujemy waszej pomocy. Ochrony. Wsparcia. Z Kościoła wyjdziemy w procesji. Jeśli stanie się coś złego, jeśli coś pójdzie nie tak, to ludzie się załamią. W tym właśnie jest potrzebna nam pomoc – sprawa była dość klarowna, choć potencjalnie mocno problematyczna. Wiele rzeczy mogło pójść nie tak. Wiele mogło się posypać.
-Dobrze, porozmawiam z kim trzeba. Możesz być pewien mojego wsparcia –słowo droższe od pieniędzy, tyle w tym temacie wystarczyło. Musiało wystarczyć – Ciesz się pięknym wieczorem i do zobaczenia jutro.
Dziś z pewnością już nie zasnę – pomyślałem.
********
W tamtym momencie nie chodziło mi o stres. Przynajmniej nie tylko o to.
W noc przed tą akcją wróciła do mnie Dominika, choć przecież nigdy tak naprawdę nie odeszła. Przyszła do mnie jakoś grubo po północy. Tylko ona potrafiła tak otwierać moje drzwi, że nie zrywałem się mimo woli. Piękna, wspaniała – po prostu cudowna jak zawsze. Chociaż na początku ledwo ją widziałem, to i tak szeroko uśmiechnąłem się na jej widok. Wszystko wróciło do normy?
– Wróciłaś? – usta zadały w tamtym momencie pytanie, które rozbrzmiało w moim umyśle po tysiąckroć.
– Nie! – stanowczo zaprzeczyła – To ty wróciłeś! To zdecydowana różnica. Bardzo istotna – uśmiechnęła się do mnie i weszła na łóżko. Po czym delikatnie usiadła na mnie, nachyliła się i spojrzała prosto w oczy – Cieszę się, że tu jesteś. Razem ze mną i w ogóle…
– Tak… to dla mnie też wyjątkowe. Dobrze że nie muszę spędzać tej nocy samemu…
-Czemu tak mówisz? Znowu coś? Znowu kolejna akcja?- zapytała z wyrzutem.
-Tak, tak – przecież nie mogłem kłamać.
Nic nie powiedziała, choć jasno i klarownie było widać jak mocno musiała ją uderzyć ta wieść. Może liczyła na to, że po moim „powrocie” nie będzie już więcej akcji. Może był to zwyczajny strach, prześwitujący przez nią jak przez dziurawe sito. Tak czy siak, to było bez znaczenia. To nie mogło mieć znaczenia. Nic nie mogło mieć znaczenia, gdy w grę wchodziły nasze sprawy.
Musiała to zrozumieć.
Była zła. Namacalnie. Ostatnim zdaniem, które wybrzmiało wówczas w nocy, były słowa Dominiki, która powiedziała mi przed zgaszeniem światła:
– Uważaj na siebie tylko. Drugi raz nie przetrwam Twojej śmierci.
Takich słów nie da się zignorować. Nie da się ich także wymazać z pamięci.
********
Doskonale pamiętam to, jak ogromny stres czułem tamtego dnia.
Od samego początku.
Dowództwo oczywiście zostało odpowiednio wcześniej poinformowane o naszych zamiarach. Zapewniło nam niezbędne zasoby i ludzi. Jednak pierwsze skrzypce w realizacji planu grałem ja i moi najbliżsi ludzie. Sprawa mogła wydawać się błaha, ale z drugiej strony nietrudno było zauważyć, że była to w swojej istocie gra o niezwykle wysoką stawkę. Gdyby udało nam się pozyskać Kościół, wahadło poparcia społecznego jeszcze mocniej wychyliłoby się na naszą stronę. Do tej pory nie wiele nam z tego wychodziło, bo Kościół był kontrolowany przez hierarchię, a ta na wszystkich swoich stopniach była bardzo mocno powiązana z partią rządzącą. Nad osłabieniem natury tych związków pracowała oddzielna komórka, która dotychczas nie osiągnęła zbyt wielu konkretów.
Nietrudno zauważyć, że tamtego dnia przytrafiła nam się ogromna szansa. Nie mogliśmy jej przegapić.
Mieliśmy zabezpieczony cały teren Katedry. Była to wielka budowla, bardzo wzorzysta, pełna chwały. W stylu dawnych lat i czasów, kiedy jeszcze linię budowy wyznaczały podszepty ducha i kunszt artysty, a nie beznamiętne zachcianki bogaczy. Czekaliśmy na placu, tuż przed głównym wejściem, w pełnej gotowości i w stuprocentowym napięciu.
Rozległ się dzwon. Mocne uderzenie. Potem drugie i trzecie. Bramy się rozwarły.
Krok za krokiem, śmiertelnie poważni kroczyliśmy w procesji, której towarzyszyły religijne pieśni i unosząca się ku niebu woń kadzidła. Powoli. Majestatycznie. Na czele stał mój przyjaciel Ksiądz. Zanim szli inni. Zauważalnie przestraszeni, trochę wycofani, ale pełni zdecydowania. Spotkały się nasze spojrzenia. Porozumiewawcze skinięcia głów. Gdy doszli do schodów, znikąd pojawił się ktoś jeszcze. Ktoś kto zaburzył harmonię. Ktoś kogo nie mieliśmy w planach i kogo nie miałem okazji poznać. Starszy człowiek, który pełnił rolę kościelnego i był wtajemniczony w cały plan, pociągnął mnie za rękaw i powiedział:
– Tak myślałem, że do tego dojdzie. Zobacz. Ten człowiek, który się awanturuje, to Kanclerz. Pełni rolę pełnomocnika Kurii we wszystkich najbrudniejszych sprawach. Oficjalnie to biskup, ale nie skończył nawet seminarium. Tytuł załatwiły mu pieniądze i partia – powiedział to i z wyraźnym przekąsem splunął na ziemię.
Rzeczywiście. Ten człowiek wyglądał dokładnie na takiego, jak mi go wtedy opisano. Gruby, spocony, z wielką perfidią wypisaną na twarzy. Każde jego słowo ociekało nieszczerością i jadem. Nie trudno było zauważyć co mu się nie podoba. Nie chciał by księża opuścili Katedrę w procesji, której przebieg nie został z nim zawczasu uzgodniony oraz odpowiednio opłacony:
– To niedopuszczalne! Macie zakaz opuszczania Katedry. Odwołam się do waszych zwierzchników, wyrzucimy Was na bruk – krzyczał, pieklił się i wygrażał pięścią mojemu przyjacielowi. Nie mógł nic wskórać. Ja to wiedziałem od razu, on miał się o tym dopiero przekonać.
Ksiądz przez cały czas zachowywał spokój. Był wyraźnie zdecydowany na to, co sobie zaplanował. Nie zamierzał rezygnować. Widziałem to w jego oczach, czułem co się wydarzy, gdy powiedział:
– Ty psie! Jak śmiesz zabraniać nam wychodzić z posługą do ludzi, którzy nas potrzebują. Zhańbiłeś swoim działaniem tytuł, który nosisz i obraziłeś Boga. Zejdź mi z oczu! –mówiąc to stanowczo go odepchnął, zrzucając Kanclerza ze schodów Katedry.
Ludzie zamarli.
– Widzicie to, co już dawno powinno zostać uczynione. Wraz z Kanclerzem upada nieprawość tej parafii, a my – skruszeni nie mniej niż inni, z pochylonymi głowami, zmierzamy na Plac Centralny, by być z tymi, którzy potrzebują naszego wsparcia – przemówił Ksiądz. Stałem u podnóża Katedry i widziałem jak podrzędny kapłan, o dobrym sercu i mocnej woli, przemienił się w Przewodnika.
Zapadła niesamowita cisza, która dosłownie po chwili ustąpiła ogłuszającym wiwatom i brawom. Widocznie udało mu się zawrzeć w swojej wypowiedzi, to co wielu musiało myśleć już od dawna, choć może nie chcieli tego powiedzieć wprost.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, w kierunku Placu Centralnego i nie był to ostatni z cudów, jakie widziałem tamtego dnia. W miarę jak byliśmy coraz to bliżej i bliżej naszego celu, tłum zwykłych obywateli idących za procesją, robił się coraz większy i większy. Zwykli ludzie, których mijaliśmy po drodze, przyklękiwali na jedno kolano na widok Najświętszego Sakramentu, choć od pokoleń żyli w świecie, który wyszydzał sacrum i w najlepszym wypadkom skazywał je na katakumby, zaś w najgorszym – na unicestwienie. Tego dnia nie mieliśmy też żadnego problemu z wojskiem lub służbami. Widzieliśmy ich gdzieś w bocznych uliczkach i na rogatkach, jednak nas nie niepokoili. Tak jakby nie wiedzieli jak się zachować wobec tego rodzaju zgromadzenia.
Przeszliśmy. Wszystko wyszło tak jak powinno.
Gdy dotarliśmy na Plac Centralny powitał nas ogłuszający huk oklasków i wiwatów. Przeszliśmy i spełniliśmy swój obowiązek. W jednym miejscu spotkały się wszystkie protestujące grupy i już tam zostały. Aż do upadku rządu.
Od tamtego dnia, wraz z nimi były tam Szczury.
Byłem z tego dumny.
Powyższy tekst został opublikowany w czwartym numerze pisma W Pół Drogi. PDF z tym numerem jest dostępny TUTAJ, inne numery naszego pisma możesz zobaczyć TUTAJ