Gilbert Keith Chesterton: Zmartwychwstanie Pańskie
Dżungli popularnej mitologii nie można zwalczyć prywatną opinią, tak jak nie można wyciąć lasu scyzorykiem. Żydowscy kapłani strzegli swojej prawdy zazdrośnie w dobrym i złym znaczeniu tego słowa. Uczynili z niej gigantyczną tajemnicę. Tak jak prymitywni bohaterowie potrafili zamknąć słońce w pudełku, tak oni zamknęli Wiekuistego w tabernakulum. Byli dumni z tego, że jako jedyni mogą oglądać oślepiający blask jedynego bóstwa i nie zdawali sobie sprawy, że sami oślepli. Od tego dnia ich przedstawiciele przypominają ślepców, którzy w jasnym świetle dnia uderzają laską na prawo i lewo i przeklinają ciemności. Ich monumentalny monoteizm przetrwał jednak przynajmniej jako monument: ostatni w swoim rodzaju i w pewnym sensie nieruchomy wśród ruchliwego świata, którego nie może zaspokoić. Od tego dnia nie wystarczyło już mówić, że Bóg jest na niebie i świat ma się niezgorzej, rozeszła się bowiem pogłoska, że Bóg opuścił niebo, żeby naprawić świat.
To samo, co stało się z tymi dwiema dobrymi siłami, które przynajmniej kiedyś były dobre, stało się także z ostatnim elementem, być może najlepszym, a przynajmniej takim, który najwyraźniej sam Chrystus uważał za najlepszy. Ubodzy, którym głosił dobrą nowinę, zwykli ludzie, którzy chętnie Go słuchali, pospólstwo, które w dawnym pogańskim świecie stworzyło tylu pospolitych bohaterów i półbogów, również poddało się słabościom drążącym świat. Ludzie ci padli ofiarą niegodziwości, które często dotykają pospólstwo miasta, a zwłaszcza stolicy, w okresie społecznego rozkładu. Ta sama skłonność sprawia, że wiejska populacja żyje tradycją, a miejska plotką. Podobnie jak mity prostego społeczeństwa były nawet w najlepszym okresie zupełnie irracjonalne, tak sympatie i antypatie tłumów łatwo ulegały zmianom pod wpływem bezzasadnych twierdzeń, które były arbitralne bez popadania w apodyktyczność. Taki czy inny zbójca został fałszywie przerobiony na barwną, popularną postać i wystawiony niejako do wyborów w charakterze kontrkandydata Chrystusa. We wszystkim tym rozpoznajemy znajome rysy miejskiego pospólstwa, które dziś równie łatwo pada ofiarą prasowej plotki albo sensacji. W tej starożytnej społeczności było jednak też obecne zło bardziej starożytne. Nazwaliśmy je już wcześniej lekceważeniem jednostki – nawet jednostki głosującej za wyrokiem skazującym, a tym bardziej jednostki skazanej. Był to duch rządzący ulem; rzecz całkowicie pogańska. W tej godzinie również dało się słyszeć wołanie owego ducha: „Lepiej, żeby jeden człowiek zginął za naród”. A jednak ów starożytny duch poświęcenia dla miasta i państwa sam w sobie i w swoim czasie także był szlachetny. Miał swoich poetów i swoich męczenników, ludzi godnych wiecznego szacunku. Zawiódł z powodu słabości, która polegała na niedostrzeganiu osobnej duszy człowieka, świątyni wszelkiego mistycyzmu, ale zawiódł jedynie tak, jak zawiodło wszystko inne. Tłum poszedł za saduceuszami i faryzeuszami, za filozofami i moralistami. Poszedł za urzędnikami cesarstwa i świątobliwymi kapłanami, za uczonymi w Piśmie i żołnierzami, tak aby jeden powszechny duch ludzki przyjął powszechne potępienie; aby głęboki i jednogłośny chór zgody i harmonii zabrzmiał w chwili, kiedy Człowiek został odrzucony przez ludzi.
Poza tą chwilą rozciągały się obszary samotności, na które nikt nigdy nie wkroczył. W najtajniejszym i najściślej ukrytym akcie tego dramatu dokonywały się tajemnice, na które nie ma metafory w naszej ludzkiej mowie ani w żadnym oddzieleniu człowieka od ludzi. Nie jest także łatwo w słowach mniej surowych i jednoznacznych niż słowa nagiej narracji próbować choćby napomknąć o horrorze wywyższenia podniesionym ponad szczyt wzgórza. Niekończące się wyjaśnienia nie wyczerpały go do końca, a nawet nie doszły do początku. I gdyby istniał jakiś dźwięk oddający milczenie, najlepiej zrobilibyśmy, milcząc na temat tego końca i tej krańcowości, jaką był wyrwany z ciemności krzyk brzmiący przeraźliwie wyraźnymi i przeraźliwie niezrozumiałymi słowami, których człowiek nie będzie w stanie pojąć nawet w wieczności, nabytej dla niego przez te słowa. Na jedną unicestwiającą chwilę otchłań niepojęta dla naszych myśli otwarła się nawet w jedności absolutu, i Bóg został opuszczony przez Boga.
Zdjęli ciało z krzyża, a jeden z nielicznych zamożnych ludzi wśród pierwszych chrześcijan otrzymał pozwolenie pochowania go w skalnym grobowcu w swoim ogrodzie. Rzymianie zaciągnęli zbrojną straż w obawie przed zamieszkami i próbą odzyskania ciała. Raz jeszcze te naturalne czynności miały swoją naturalną symbolikę; słusznie grób był zapieczętowany z całą dyskrecją starożytnego wschodniego pochówku i strzeżony przez władzę cesarzy. Albowiem w tej drugiej jaskini została zgromadzona i ukryta cała wielkość i chwała ludzkości, którą nazywamy starożytnością, i w tym miejscu została ona pogrzebana. Nadszedł koniec czegoś bardzo wielkiego — koniec ludzkiej historii, to znaczy historii, która była czysto ludzka. W tym miejscu pogrzebano teologie i filozofie, bogów, herosów i mędrców. Używając wielkiego rzymskiego zwrotu, możemy powiedzieć o nich, że niegdyś żyli. Ale tak jak mogli jedynie żyć, tak mogli jedynie umrzeć, i oto leżeli martwi.
Trzeciego dnia przyjaciele Chrystusa, którzy przyszli na miejsce o świcie, znaleźli grób pusty i kamień odsunięty na bok. Na różne sposoby uświadomili sobie nowy cud, ale nawet oni ledwie pojmowali, że świat skonał tej nocy. To, na co patrzyli, należało już do pierwszego dnia nowego stworzenia, z nowym niebem i nową ziemią, a Bóg na podobieństwo ogrodnika znów przechadzał się po ogrodzie, nie w chłodzie wieczoru, lecz poranka.
Tekst jest fragmentem książki G.K. Chestertona „Wiekuisty Człowiek”