3DROGA.PL

Portal 3droga.pl

Portal Nacjonalistyczny

Paweł Naskręt: Pieśń Aniołów (opowiadanie- Orle Pióro #5)

Ksiądz Jan

Mężczyzna przewrócił się na plecy i zakrył twarz przepoconą poduszką. Nienawidził sobotnich nieprzespanych nocy. Dochodzące z dołu jednostajne dudnienie sprawiało, że stawał się nerwowy i wzbierała w nim pierwotna agresja. Do wczesnych godzin porannych był zmuszony prowadzić wewnętrzna walkę, stosując sprawdzona taktykę przeczekania. Dopiero gdy pierwsze słoneczne promienie nieśmiało prześwitywały przez zamalowany białą farbą witraż, pozwalał sobie na niespokojny urywany sen.

Początkowo traktował długie okresy odosobnienia jako możliwość doskonalenia się poprzez wytężoną modlitwę. Widział siebie jako ostatniego eremitę, ukrytego przed oczami zepsutego do szpiku kości świata i czekał. Czekał na dzień, kiedy w końcu będzie mógł wyjść do ludzi i dalej prowadzić swoja posługę. Dzień ten jednak nie nadchodził, a duchowny zaczął tracić nadzieję.

Podniósł się nagle i wyostrzył zmysły gdy usłyszał dźwięk przesuwanego rygla. Drzwi otworzyły się i do wnętrza niewielkiego pomieszczenia na szczycie dzwonnicy wpadł zwielokrotniony jazgot weekendowej imprezy.

–Witaj Janku! – powiedziała zakapturzona postać, która weszła do środka i szybko zamknęła za sobą drzwi.

–Ojcze Mateuszu – odpowiedział z ulgą na przywitanie. Choć Jan przebywał w kryjówce od kilku tygodni, to za każdym razem ze ściśniętym przełykiem oczekiwał, na to kto ukaże się w progu.

–Strasznie dzisiaj dużo ludzi w kościele. Proboszczyni reklamowała haloweenową imprezę na wszystkich portalach społecznościowych i zbłąkanych duszyczek przybyło sporo do Domu Pana.

–Herezja i bałwochwalstwo – odparł były kapłan z grymasem, którego nie sposób było pomylić z niczym innym niż z odrazą. – Ta stara lesbijka będzie się smażyć w piekle wraz z całą resztą episkopatu, za to, że zamienili kościoły w dyskoteki.

–Pan odpuścił Tobie grzechy. – Przybyły ściągnął przez głowę upstrzoną pstrokatymi paskami szatę liturgiczną i założył w jej miejsce prosty biały ornat. – Pośpieszmy się. Puściłem coś z płyty, ale zaraz muszę wracać, bo ktoś w końcu zorientuje się, że nie ma didżeja i zrobi się raban.

Przyjęcie Eucharystii zawsze sprawiało, że Jana ogarniał wewnętrzny spokój. Nawet elektroniczna kakofonia, potrafiąca z łatwością przenikać grube średniowieczne mury, nie była już w stanie wyrwać go z tego błogostanu. Dopiero po duchowej konteplacji mógł na powrót zebrać rozbiegane myśli. Zastanawiał się wtedy gdzie podziały się te tysiące, które jeszcze kilka lat temu z entuzjazmem słuchały jego kazań. Czy właśnie teraz, kilka metrów poniżej, niektórzy z nich wili się w narkotycznym pląsie w takt odbierającego zmysły huku?

Jak wiele potrafiło zmienić się w przeciągu niespełna pięciu lat. Lata organicznej pracy z młodzieżą, dziesiątki marszy i kazań, setki rozmów, były jak rzucone na ugór ziarno, które w końcu wydało plon. Powstała ideowa formacja zdawała mu się wtedy niczym spiżowy pomnik, w porównaniu z bezideowymi politykierami. Oddaną pracą setek działaczy, do których sam się zaliczał, ruch rósł w siłę.

Gdy nadszedł dzień próby, ci którzy jeszcze dzień wcześniej maszerowali z pochodniami i wykrzykiwali buńczuczne okrzyki, obserwowali zza firanek, ściągnięte z całej Europy oddziały szturmowe policji. Tylko nieliczni, najwytrwalsi, pochłonięci ideą odważyli się stawić opór i stanąć z butelką benzyny w dłoni naprzeciw transporterom opancerzonym.

Jego pochwycili w ostatni dzień akcji pacyfikacyjnej, gdy z grupą narodowców zabarykadował się w swojej parafii na warszawskiej Woli. Dusząc się i łzawiąc od wrzuconego do świątyni gazu, czmychnął samotnie tylnym wyjściem przez zakrystię.

Jan często żałował, że udało mu się wyjść wtedy cało i dożyć tak mrocznych czasów. Miotając się od jednej kryjówki do drugiej, czuł, że pętla wokół jego szyi zaciska się, odbierając dech.

Podszedł do witraża i podniósł zardzewiały haczyk. Uchylił okno i zaczerpnął świeże poranne powietrze. W oddali jaśniała kolorowa łuna „ Nowej tęczy”. Na ustawioną na placu Zbawiciela, wysoką na prawie trzydzieści metrów konstrukcję były ksiądz za każdym razem spoglądał ze strachem. Nie inaczej było w tej chwili. Wykonał szybki znak krzyża i utkwił wzrok w szaroburym niebie, a myśli wzniósł ku wyższemu bytowi.

Głośny tupot na schodach przerwał odmawianą modlitwę. Jan zamarł w bezruchu. Ksiądz Mateusz nigdy nie przychodził o tak wczesnej porze. W niedzielne poranki zawsze odsypiał ciężkie nocne balety.

Po chwili rozległo się donośne walenia w drzwi, aż z wiekowej futryny posypał się tynk.

­–Policja! Otwierać! – usłyszał stłumiony krzyk.

Ekskapłan otworzył okno na całą szerokość i spojrzał w dół. Jakiś zagubiony imprezowicz wymiotował oparty o wiatę przystanku. Jego kompan siedział na krawężniku z głową oparta o kolana. Prócz tych dwojga ulica była pusta. Żadnych radiowozów, ani zamieszania. Obława została przeprowadzona bez zbędnego zamieszania.

Jedna z desek, którymi obite były drzwi pękła z trzaskiem. Jan nie miał najmniejszego zamiaru trafić na Oddział Reedukacyjny. Słyszał co robiono tam takim jak on. Stanął niepewnie na gzymsie i zmrużył oczy, oślepiony promieniami wynurzającego się zza horyzontu słańca.

Odrzwia do kryjówki w końcu padły pod naporem i do wnętrza wbiegło kilka spowitych w czerń postaci. Krzyczeli coś w jego stronę, ale Jan nie słuchał. Zamknął oczy i zrobił krok. Podmuch rozwiał mu włosy, a w uszach przyjemnie szumiał wiatr.

 

Monika

Dwóch odzianych w białe kitle osiłków wlokło korytarzem na wpół przytomna kobieta, po czym wrzucili ją do izolatki. Padła na wyłożoną laminatem podłogę i mechanicznie zwinęła się w kłębek. Musiała minąć dłuższa chwila, godzina, dwie, trzy zanim doszła do siebie, a organizm oczyścił się z narkotyków. Zauważyła, że po każdej sesji jej ciało potrzebowało coraz więcej czasu na wyregulowanie rozstrojonych elektrowstrząsami funkcji.

Gdy w końcu napięte mięśnie zwiotczały wystarczająco, poczuła na udzie ciepłą stróżkę. Mimo filigranowej postury wstała ociężale jakby ważyła dziesięciokrotność tego co w rzeczywistości. Dowlekła się do rogu pomieszczenia i zasłoniła kotarą. Krótki, co najwyżej trzydziestosekundowy prysznic ocucił ją na tyle, że dała radę ściągnąć z siebie mokrą szpitalną koszulę. Rzuciła ją na znajdującą się na środku plamę uryny. Ciepły nawiew wysuszył posiniaczona skórę i mogła włożyć świeży chałat.

Ruszyła w stronę schowka, w której znajdował się już posiłek. Kątem oka dostrzegła swoje odbicie w lustrze i odwróciła głowę. Nie miała zamiaru na siebie patrzeć. Szara ziarnista cera, zapadnięte policzki i ciemne wory pod oczami – tylko tyle zostało z jej ładnej niegdyś buzi. Do tego włosy! Ich żałowała najbardziej. Sięgające pasa, w kolorze dojrzałej pszenicy, wiązała je w gruby, niczym okrętowa lina warkocz. Teraz z niedbale wygolonej głowy sterczało komicznie kilka kępek.

Uniosła klapę i wyciągnęła plastikowy talerzyk. Znajdująca się w nim szara, bezzapachowa breja o smaku kartonu, miała tę zaletę, że przynajmniej wypełniała pusty żołądek.

Po posiłku płożyła się na materacu i wpatrywała w nieskazitelnie biały sufit. Jak długo mogła być tu już trzymana? Miesiąc, dwa? Całkowicie straciła poczucie czasu. Żałowała, że nie dostała zwykłego wyroku. Przynajmniej mogłaby mieć nadzieję, że w końcu ją wypuszczą. A tak pobyt na Oddziale Reedukacyjnym mógł trwać w nieskończoność. Wiedziała natomiast jedno. Do czasu aż Ordynator nie stwierdzi, że poziom tolerancji osiągnął u niej stan pozwalający wrócić na łono społeczeństwa, będzie tu powoli zdychać.

Chciała splunąć na myśl o tym starym oblechu, ale powstrzymała ją suchość w ustach. Na spacerniaku w parku, nie raz słyszała opowieści o tym, że sprowadzał do swojego gabinetu chłopców z bidula. Nie mogła po prostu uwierzyć, że ludzie tak szybko dali się zwieść propagandzie o pozytywnej pedofilii. A może po prostu odwracali wzrok, w obawie, że mogą trafić do takiego ośrodka? Umęczony umysł z trudem radził sobie nawet z luźnymi przemyśleniami. Od niezliczonych ilości kilowatogodzin, które przeszły przez jej mózg miała problemy ze skupieniem się. Przymknęła oczy.

Obudził ją zapach papierosowego dymu. Nie elektronicznie podgrzewanej pary, ale prawdziwego, smolistego, a zarazem aromatycznego dymu spalanego tytoniu.

–Nie udawaj. Wiem, że nie śpisz. – Usłyszała znajomy głos.

Zerwała się nagle, jakby pielęgniarz podłączył jej elektrody podczas snu, ustawił napięcie na maksymalna moc, po czym włączył. Ordynator zapewne obserwowałby z lubieżną rozkoszą jej reakcję.

–Jesteś pacjentką z najdłuższym stażem. Wiedziałaś o tym? – Odezwał się oprawca w białym kitlu. Monika nie miała odwagi na niego patrzeć. Skuliła się pod ścianą i ukryła twarz w drżących dłoniach.

–Wiesz, że to wszystko mogłoby się skończyć? Już teraz. Wiesz przecież jak trzeba myśleć, co trzeba zrobić – kontynuował podchody pseudo-lekarz.

W sumie, mogłaby oszukać system i udawać. Żaden problem. Na zawołanie stałaby się bardziej postępowa niż najzacieklejsze feministki-lesbijki, mogłaby pałać niewzruszona miłością do każdego pederasty. Ale nie. Postanowiła nie dać satysfakcji temu dewiantowi. Zgrzytnęła tylko pokruszonymi od ciągłego szczękościsku zębami.

–Jak tam sobie chcesz – odparł zniechęcony Ordynator. Dla lepszego efektu wsadzimy Ci zaraz kabelki w dupę. Może wtedy zrozumiesz.

Na dany przez przełożonego sygnał, dwóch rosłych czarnoskórych asystentów rzuciło się na dziewczynę. W mig przełamali jej opór i przypięli pasami do szpitalnego łózka, które wtoczyła otyła pielęgniarka.

Monika nie miała siły się szarpać. Leżąc na wznak, widziała tylko przesuwające się na suficie jarzeniówki i zastanawiała się czy sesja znów zacznie się od zbiorowego gwałtu dokonywanego każdorazowo przez inną grupę uchodźców z pobliskiego azylu.

Pielęgniarka złapała jej unieruchomioną rękę i przez dłuższą chwilę próbowała się wkłuć w zrosty po zastrzykach na przegubie chudego ramienia. Jej starania okazały się jednak daremne. Monika uśmiechnęła się z satysfakcją pod nosem. Kroplówka z narkotykową mieszanką została w końcu podłączona do żyły na szyi. Monika poczuła, że odpływa, ale nie na tyle, aby stracić przytomność.

Założono jej gogle wirtualnej rzeczywistości i puszczono edukacyjny film. Przed oczami przelatywały jej obrazy uśmiechniętych międzyrasowych par, kolorowe korowody homoseksualistów i czarno-białe kroniki z niemieckich obozów koncentracyjnych. Gdy tylko próbowała odciągnąć uwagę od przekazu, podłączone do jej łysej czaszki czujniki wysyłały sygnał do transformatora, który raził ją prądem. Okazało się, że Ordynator nie żartował. Kilka dodatkowych przewodów znalazło się w jej waginie i odbycie.

Narkotyki nie tłumiły bólu, ale przenosiły go na inny poziom, nieznany zwykłym ludziom. Monika zamknęła oczy. Całą siłę woli skupiła na powiekach. Najpierw tylko gałki oczne zaczęły drżeć spazmatycznie pod cienką skórną zasłonką. Następnie wariacki dygot wstrząsał jej całym ciałem, a z ust wypłynęła spieniona ślina.

–Wyłącz to natychmiast! – wydarł się Ordynator.

Pielęgniarka po chwili wahania wyciągnęła wtyczkę z kontaktu i zaraz sprawdziła puls pacjentki.

–I co? – zapytał zniecierpliwiony Ordynator.

–Już po niej – odpowiedziała cicho kobieta.

–Kurwa, spierdoliła mi!

 

Krzysztof

Ostatnim co widział, opuszczając Oddział Reedukacyjny, była wieziona szpitalnym korytarzem, przykuta do łóżka dziewczyna. W pamięci wrył mu się zwłaszcza wyraz jej twarzy, uosabiający nieustępliwość i zuchwałość. Krzysztofowi zdawało się, że skądś znał tę hardą dziewuchę. Próbował wyłowić ją w zamkniętych po terapii odmętów pamięci. Niestety bezskutecznie.

Po przebytej kuracji obrazy z przeszłości rozmyły się i zdawały niczym wyśniony dawno temu sen. Niewielka porcja zamglonych scen bez ładu i składu, tylko tyle pozostało z całego bagażu życiowych doświadczeń dorosłego człowieka. Ordynator powiedział, że jeśli będzie regularnie zażywał przepisane pastylki również tych kilka wspomnień rozpłynie się w nicości.

Na nową drogę życia Krzysztof wchodził jednak z zaszczepionymi w szpitalu postawami i opiniami. Tylko one dawały mu szansę ponownej socjalizacji w nowym, otwartym i tolerancyjnym społeczeństwie – tak mówił Ordynator. Prawidłowo ukierunkowany i pełen optymizmu, obawiał się jednak, że świeże przeszczepy mogłyby nie przyjąć się na niegdyś skażonej faszyzmem, jałowej glebie jego mózgu.

Przydziałowe mieszkanie znajdowało się od szpitala w odległości pozwalającej przebyć ją na piechotę. Na miejsce dotarł jednak już po zmroku, bo po drodze zatrzymał się przed pomnikiem „Ofiar polskiego nazizmu”. Gładki, wysoki na jakieś cztery metry, czarny kamienny słup stał samotnie w miejscu, w którym niegdyś znajdował się jakiś wojskowy grób. Krzysztof z całych sił próbował sobie przypomnieć co to dokładnie było, ale przy próbie wygrzebania tej informacji z pamięci, wszczepiony w mózg chip spowodował nagły atak bólu głowy. Domyślił się jednak, że musiało chodzić o pomordowanych w polskich obozach koncentracyjnych.

Z ciekawości obszedł jeszcze cokół dookoła, ale nie znalazł żadnej tablicy informującej w jakich okolicznościach zginęły te miliony. Natomiast pilnujący obelisku policjant gapił się na niego podejrzliwie spod uniesionej pleksiglasowej przyłbicy. Krzysztof szybko położył obok wieńca plastikowych kwiatów, zabranego ze szpitala małego pluszowego misia, który dawał mu ukojenie w najcięższych momentach terapii i odszedł w pośpiechu.

Na chodniku wzdłuż sypiącej się kamienicy, natknął się na stojących samotnie młodych mężczyzn. Ubrani w przyciasne spodnie i za krótkie, odsłaniające pępki koszulki, wydawali się jakby na kogoś czekali.

– Teeee – burknął jeden z nich i uśmiechnął. – Chcesz się zabawić?

Krzysztof w nerwowym geście przygładził zaczesane do tyłu włosy i odruchowo sprawdził czy ostatni guzik, włożonej w spodnie białej koszuli jest zapięty. Nie miał zamiaru urazić pierwszej osoby, która się do niego odezwała. Dodatkowo zaświeciła mu się w głowie alarmowa lampka i przypomniały seanse terapeutyczne. Obnoszenie się przed osobami homoseksualnymi swoją heteroseksualną preferencją mogłoby zostać uznane za objaw homofobii, a tego wolał uniknąć.

– Może innym razem – odpowiedział niepewnie i mocniej ścisnął trzymaną w ręku reklamówkę z dyskontu, w której znajdowała się niewielka wyprawka

Klatka schodowa w jednej z wielu walących się oficyn śmierdziała nadzwyczaj siarczyście. Krzysztof oparł się plecami o wilgotną ścianę, z której płatami odchodziła olejna farba niewiadomego koloru. Ręce zaczęły trząść mu się spazmatycznie, a ciało zlewał zimny pot. Przed oczami pojawiły mu się czarno-białe obrazy, układające się w ciąg niezrozumiałych scenek. Sięgnął po przepisane pastylki i szybko łyknął od razu dwie. Zamknął oczy i po chwili wizje minęły.

Niska kawalerka na poddaszu zaopatrzona była jedynie w stary materac, na którym Krzysztof spędził pierwszą noc. Ulokowana na półpiętrze toaleta nie zachęcała do korzystania, więc postanowił użyć tej w urzędzie pracy, do którego się wybierał. Na przepocony podkoszulek nałożył wczorajszą koszulę, złożoną wieczorem w pedantyczną kostkę, a na śniadanie przeżuł zabrane ze szpitalnej stołówki kilka kromek czerstwego chleba.

Kolejka do rejestracji zaczynała się jeszcze przed budynkiem urzędu. Dominowali młodzi afrykańscy i arabscy mężczyźni relokowani z obozów z zachodniej Europy. Tylko status bezrobotnego gwarantował im zasiłek asymilacyjny. Krzysztof zauważył, że był jednym z niewielu autochtonów. Szybko przybrał odpowiednią postawę, według której powinien cieszyć się z takiej różnorodności kulturowej. Niestety mimo usilnych prób nie potrafił wykrzesać z siebie ani odrobiny szczerego entuzjazmu. Do tego znów dopadł go atak paniki. Zacisnął mocno powieki i wtedy jego wyobraźnia wyprodukowała kolejną porcję urojeń. Widział twarze, obce, ale jakby znajome. W jednej z nich rozpoznał dziewczynę ze szpitala, jednak w wizji zamiast łysej głowy miała długi warkocz. Na szczęście w ustach rozpływała się już niezawodna tabletka i po chwili wrócił do rzeczywistości.

– Płeć? – zapytała pulchna urzędniczka nie zaszczycając Krzysztofa nawet przelotnym spojrzeniem, które utkwiła w formularzu.

– Mężczyzna – odpowiedział Krzysztof bez namysłu.

– Orientacja?

– Hetero.

– Narodowość?

– Polska.

Biurwa pokręciła głową i cmoknęła niepokojąco.

– Zasiłek się nie należy. Według wytycznych, aby uzyskać czasowa zapomogę trzeba należeć do jednej z mniejszości – zrobiła wymowną pauzę – seksualnych lub etnicznych – zaakcentowała wyraźnie.

– Ale ja chciałem znaleźć pracę? – doprecyzował Krzysztof, zbity z tropu. Nie sądził, że w urzędzie pracy zamiast ofert pracy rozdaje się zasiłki dla mniejszości.

– Phii! – prychnęła kobieta.

– Na pewno macie oferty dla inżynierów budownictwa – nie poddawał się.

– Wolne etaty są tylko w ramach projektu „Euroazja” – Kobieta burknęła jeszcze bardziej nieprzyjemnie. Krzysztof, ku swojemu zdziwieniu, zaczął pałać do niej coraz większą niechęcią,

– Nie jestem wybredny. Tu mam dyplom inżyniera budownictwa – podsunął dokument – i mogę pracować nawet jako robotnik.

– Tylko dla Azjatów! – warknęła urzędniczka i łypnęła spod łba na petenta.

– To z czego mam się utrzymać? – zapytał strwożony.

– Albo zmienisz pan orientację seksualną albo tożsamość płciową – odpowiedziała szorstko. – A teraz idź pan, bo uchodźcy czekają w kolejce.

Po powrocie do mieszkania Krzysztof odnalazł w skrzynce na listy kopertę. Wewnątrz znajdowało się zaproszenie na organizowany przez rząd uliczny wiec. Oficjalne pismo podpisał sam Ordynator i zaznaczył, że Krzysztof ma pełnić role honorowego gościa, jako zresocjalizowany były faszysta. Wpierw bardzo się ucieszył, że mimo początkowych porażek i tak złego dopasowania do nowego społeczeństwa, spłynął na niego tak wielki zaszczyt. Gdy już jednak ochłonął, zaczął zastanawiać się czy nagła sława nie przyniesie mu więcej szkody niż pożytku. W końcu doszedł do wniosku, że trzeba spełnić swój patriotyczny obowiązek. Zaraz po tym, gdy w jego myślach sformułował się tak niebezpieczny zbitek słów, zareagował elektroniczny wszczep i głowa znów pękała przejmującym bólem.

Tym razem jednak elektryczny impuls zadziałał całkowicie niezgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Niespodziewana awaria chińskiego wynalazku sprawiła, że zamiast skarcić nosiciela, autonomiczne narzędzie tresury wprowadziło Krzysztofa w głęboki neurotyczny stan. Jego umysł otworzył wówczas pokłady stłumionych dotąd wspomnień. Krzysztof z flagą wspinał się na opancerzony transporter. W tłumie sobie podobnych ciskał kostką brukową za nieprzejrzystą chmurę gazu. Piekący ból uda po uderzeniu gumowego pocisku, był tak realistyczny jakby nerwy w nodze przesyłały sygnały do mózgu w czasie rzeczywistym. Przywołane wspomnienia nie wzbudziły w nim jednak lęku. Odczuwał niesamowitą więź z tłumem, nieodpartą rację swoich czynów, intensywność i słuszność przekonań. Upajał się poczuciem wspólnoty i celu. Echa przeszłych wydarzeń, w końcu wybiły się z podświadomości i uderzyły z całą swą mocą.

Gdy się ocknął, starł dłonią cieknącą z nosa stróżkę krwi, ale mimo paraliżującego ucisku w potylicy czuł się jak nowo narodzony. W końcu zrozumiał, że jest niczym trofeum dla zwycięzców, którzy zamiast zabić go od razu, postanowili poddać torturom i praniu mózgu, aby upodlić swoją ofiarę. Nie zamierzał żyć w obcym dla siebie świcie, postanowił się zemścić, a myśl ta wżarła się w jego mózg niczym robal i nie dawał mu spokoju. W przypływie nagłego impulsu sprawdził tylko czy kuchenny nóż nie wystaje poza rękaw koszuli i ruszył na spotkanie z Ordynatorem.

 

Epilog

Jan otworzył oczy i z konsternacją stwierdził, że zamiast roztrzaskany na chodniku, leży na trawie. Podniósł się i zauważył, że ma na sobie czarną sutannę. Odruchowo poprawił sztywną koloratkę i z wielkim namaszczeniem wygładził szorstkie sukno, które mimo, że „gryzło” w szyję, sprawiło, że poczuł autentyczną radość.

Stał na niewielkim wzniesieniu porośniętym świeżo skoszoną trawą. Jej zapach uderzył świeżością w nozdrza przywykłe do zatęchłego powietrza nor, w których się dotąd ukrywał. Popołudniowe słońce grzało przyjemnie. Podniósł dłoń do czoła i zmrużył nieprzyzwyczajone do blasku oczy, aby przyjrzeć się samotnej postaci zbliżającej polną drogą.

– Ojcze Janie! – zawołała śpiewnie. – Chodźmy, wszyscy już na pewno są.

Gdy dziewczyna zbliżyła się, wtedy poznał ja bez problemu.

– Monika! – krzyknął głośniej niż zamierzał. Dziewczyna uśmiechnęła się i zarzuciła na plecy blond warkocz. Zeszli razem z pagórka, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Choć Jan miał wiele pytań, podświadomie zdawał sobie sprawę, że zna odpowiedź na każde z nich.

Za zakrętem jego oczom ukazał się drewniany dom w góralskim stylu z bieloną podmurówką. Tyłem opierał się o gęsty, soczyście zielony las, który rozbrzmiewał ptasim świergotem. Z ganku dochodziły ożywione dyskusje. Podeszli bliżej. Skrytą w cieniu ławkę i huśtawkę okupowała grupa dobrze znanej mu młodzieży. Kapłan przyjrzał im się i zapytał:

– A gdzie Krzysztof?

– Coś mu wypadło, ale niedługo do nas dołączy – odpowiedział jeden z chłopaków. – Może herbaty?

– Już idzie! – zawołał inny i wskazał palcem na prowadzącą do posesji ścieżkę.

Ksiądz Jan obrócił się i zobaczył starego przyjaciela, schodzącego nieśpiesznie w dół niewielkiego zbocza. Z rozwianą przez wiatr czupryną i rozpiętą koszulą, jedną rękę trzymał niedbale w kieszeni, a w drugiej spoczywał tlący się papieros. Uśmiechnął się zawadiacko i pomachał w stronę paczki towarzyszy.

 

Epilog 2

– Wyżej, jeszcze trochę do przodu – usłyszał w słuchawce.

Mokre z nerwów dłonie nie mogły pewnie chwycić kontrolera. Dron przechylił się na jedną stronę i prawie uderzył podczepioną od spodu puszką z farbą o granitowy postument. W ostatniej chwili zatrzymał się szczęśliwie kilka centymetrów przed cokołem i zawisł bez ruchu metr nad głową pilnującego pomnik policjanta.

– Możesz psikać.

Z urządzenia wystrzelił ściśle kontrolowany strumień czerwonej farby. Zainstalowana z komputerze aplikacja z wielką dokładnością zaczęła nanosić na kamień portret mężczyzny i napis „Opór”.

Kilka dni wcześniej w biały dzień, w centrum stolicy były pacjent Oddziału Reedukacyjnego rzucił się z nożem na ministra zdrowia, zwanego Ordynatorem. Zanim zamachowiec został zastrzelony, zdołał zadać ofierze kilka ciosów nożem. Jeden z nich przeciął tętnicę szyjną i znienawidzony pseudo-lekarz wykrwawił się na oczach tysięcy zgromadzonych na placu ludzi oraz milionów przed telewizorami i urządzeniami mobilnymi.

Ten szaleńczy czyn obudził uśpione do tej pory, niewielkie grupki dysydentów. Podobizna mężczyzny stała się symbolem tlącego się wciąż w narodzie oporu, a on sam bezimiennym bohaterem zbuntowanej części nowego pokolenia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *