Stefan Gardyński: Pokolenia
Jestem świeżo po przeczytaniu drugiej części książki „Z pamiętnika Galernika – magia lat 90-tych”. Jeśli ktoś lubi kibicowskie klimaty, jest aktywną częścią „kibolskiej” społeczności, żywi sentyment do pierwszych lat pookrągłostołowych czy też zwyczajnie ciekawi go, jak wyglądało życie w tamtym okresie recenzowane przez przedstawiciela jednej z bujniejszych subkultur – zachęcam do sięgnięcia po tę publikację. W niniejszym, krótkim felietonie chciałem przekazać subiektywne porównanie młodzieży z tamtych lat do tej dzisiejszej. Dodam, że jest to gderanie z perspektywy trochę mniej już dziś aktywnego, lecz cały czas młodego – przynajmniej duchem – wyjazdowicza.
Książka Artura „eR.” jest swoistym pamiętnikiem meczowym i okołomeczowym przedstawiającym na czym polegało życie zaangażowanego kibica w latach 90-tych. Znajdujemy tam czysty opis zdarzeń takimi jakie były, bez koloryzowania i przeinaczania faktów w celu wybielenia grona kibicowskiego tamtych czasów. Niektórych może odrzucać prosty język, w jakim stworzone są poszczególne opisy, ale według autora takie właśnie miały być. Widzimy zarówno pasję, przyjaźnie, adrenalinę, jak i niezliczoną ilość napojów rozweselających lecz także bezsensowny wandalizm dla samego wandalizmu i lekką dawkę chamstwa. Jest jednak coś, co szczególnie rzuca się w oczy. Mianowicie chodzi o zaradność życiową, odwagę, spontaniczność i… wspólnotę. Świat bez telefonów komórkowych oraz Internetu wyglądał wszak zgoła odmiennie od tego do jakiego przywykliśmy. Znajdujemy na to liczne opisy, odzwierciedlone w cotygodniowym łapaniu autostopu by dotrzeć do celu, planowaniu całego weekendu by po kilku przesiadkach dostać się kilkaset kilometrów dalej a następnie jakoś wrócić do domu, spaniu po kilka godzin w nocy na dworcowych ławkach, czy jeździe „na kredycie” lub łapówce (choć to bardziej specyfika czasów, a może i samych „kanarów”). W świecie, gdzie młodym ludziom z reguły nic się nie chce lub w wolnym czasie wolą wlepiać ślepia w ekran komputera, telewizora, czy smartfona jest to sytuacja wręcz nie do pomyślenia. Sama perspektywa wyjścia poza spokojne, deweloperskie osiedle i samotnej (lub nawet wspólnej z kolegami) wyprawy na drugi koniec Polski dzisiejszego nastolatka przeraża. Mało tego – na pewno zadałby pytanie: „ale po co”? Młody człowiek, tworzący wspólnotę był jako jednostka o wiele bardziej zaradny życiowo niż dzisiejsi „młodzi, wykształceni indywidualiści”. Myślę, że nie muszę się bardziej rozpisywać na ten temat. Weźmy pod lupę odwagę i spontaniczność oraz zastanówmy się przy okazji nad kwestią odpowiedzialności. Nastolatek poza kontrolą rodziców, bijący się z kibicami innych drużyn, koczujący gdzieś w obcym miejscu – kontra w pełni kontrolowany przyszły inżynier, lekarz lub prawnik – bo tylko to jest dziś „racjonalne” i „perspektywiczne” by „być kimś” czyli przekładając na prostszy język: mieć więcej pieniędzy i lepsze życie od reszty „Cebulandii”. Nie ma czasu na pasje, koleżeństwo, a w dalszej kolejności na zainteresowanie polityką, sytuacją w kraju i na świecie, nie wspominając już nawet o sprawach społecznych lub pomocy rodakom (nie licząc Wielkiej Orkiestry…). Tragiczne jest również to, że takie wykształcenie zupełnie nie idzie w parze z powołaniem, a jedynie chęcią zysku, toteż taka osoba nie utożsamia się ze stanowiskiem pracy, w konsekwencji nie przykładając się do tego co robi. Generalizuję? Jak najbardziej. Następnie, czy potraficie policzyć w swoim otoczeniu młode osoby, które będąc dobrze sytuowanymi (obecnie lub w przyszłości) potrafią się zaangażować w sprawy wspólnoty ze wszystkimi tego możliwymi represjami i konsekwencjami? Tekst jak wspominałem jest subiektywny i mam nadzieję, że jednak jest ich u Was sporo więcej niż u mnie. Nie znaczy to oczywiście, że mamy jako nacjonaliści olać swoją przyszłość i wykształcenie, zupełnie nie do tego piję. Uważam, że sednem problemu jest dzisiejszy „wyścig szczurów”, wizja mitycznego świata, gdzie wszystko musi być egoistycznie uporządkowane pod samego siebie. Życie w szklanej bańce, oparte często na darwinizmie społecznym i strojeniu fochów o wyjeździe zagranicę, gdy tylko coś delikwentom nie spodoba się w Polsce (np. 4,76%) jest zjawiskiem bardzo niekorzystnym dla całej społeczności, która potrzebuje odtworzyć zanikające wspólnoty. Pokolenie XXI wieku jest wykształcone w pewnym kierunku, ma określoną specjalizację, lecz nic więcej za tym nie idzie. Pokolenie lat 90-tych trzymało się razem – czy to na podwórku pod blokiem, czy w ramach jakiejś subkultury. Widzę po moim starszym rodzeństwie oraz kolegach ideowych, że znajomości z młodszych lat (mimo przeprowadzek, ukończonych studiów i założenia rodzin) są wciąż żywe. Czy to samo będzie można powiedzieć o obecnym pokoleniu, gdzie niektórzy wraz z pójściem na studia olewają wszystkie wcześniejsze kontakty (a przecież niby dużo łatwiej jest je utrzymywać w dobie mediów społecznościowych)?
To co chciałem ukazać jest jednocześnie apelem do części naszej nacjonalistycznej braci: nie alienujmy się. Warto utrzymywać szersze znajomości, a już szczególnie w naszym narodowym kociołku. Niejednokrotnie chęć działania jest kierowana na ślepe tory przez osoby, które podkopują nas swoją ignorancją, lenistwem lub obojętnością. Nie odcinajmy się mimo to od nich. Dziś zebrać kilka-kilkanaście konkretnych osób do działania jest bardzo trudno. Tym bardziej musimy napędzać się wzajemnie, by za parę lat nie stwierdzić z przykrością: jestem nacjonalistą, lecz z różnych powodów niepraktykującym.