Mark Weber: Żydzi w Hollywod
Zeszłego września, podczas mojej wizyty w Iranie, wydarzył się pewien incydent, który podkreśla wagę naszego spotkania w tym tygodniu.
Być może w ósemkę– mężczyźni i kobiety z kilku krajów, którzy brali udział w konferencji „Nowe Horyzonty”– siedzieliśmy razem stołując się wokół dużego, okrągłego stołu na szczycie Bordż e-Milad, wnoszącym się nad centrum Teheranu. Jako że rozmowa zeszła na tematy związane ze stylem życia i obyczajami, młody, dwudziestokilkuletni Irańczyk zaznaczył mimochodem, że Amerykanie są smukli i szczupli. Zaskoczyło mnie to, więc odparłem, że Amerykanie z całą pewnością należą do najbardziej otyłych ludzi na świecie. Zapytałem, dlaczego sądził inaczej. „No cóż – odparł – tak wyglądają w amerykańskich filmach.”
Teraz ważna rzecz: ten młody człowiek nie był wcale głupcem. I to, co ludzie sądzą o przeciętnej wadze Amerykanów nie jest koronną sprawą. Jednak jego uwaga przypomniała nam kolejny raz o straszliwym, globalnym wpływie Hollywoodu oraz tym, jak produkowane przezeń obrazy mogą zniekształcać rzeczywistość. Podczas rozmów oko w oko z Irańczykami, zaskoczyło mnie to, jak wielu z nich wyrażało wyidealizowane poglądy na temat USA oraz amerykańskiego społeczeństwa, zakorzenione w filmach i telewizji. Jest to o tyle uderzające, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, ludziom się wmawia, że Irańczycy nienawidzą Ameryki. W rzeczywistości wydaje się, że często najbardziej wrogie spojrzenie na Amerykę mają ludzie zamieszkujący kraje będące rzekomo „przyjaciółmi” USA, zaś w tych, które nazywamy naszymi wrogami, czasem można odnaleźć pozytywniejszy obraz Ameryki. Jeśli nawet Irańczycy, którzy, jakby się zdawało, powinni być szczególnie sceptyczni co do hollywoodzkiej propagandy, mogą przez ową propagandę być tak łatwo wprowadzani w błąd, to jakże łatwiejsze musi być oszukiwanie ludzi w krajach znajdujących się bezpośrednio w cieniu Waszyngtonu i Nowego Jorku. Cóż, zdecydowanie nasza praca jest czymś, do czego zostaliśmy stworzeni!
Każdy rozumie, że amerykańskie programy i telewizja, a także szerzej ujmując, mass-media, odgrywają ważną rolę w kształtowaniu wyglądu, wartości oraz zachowania milionów ludzi na całym świecie; zwłaszcza, rzecz jasna, w mojej ojczyźnie – Stanach Zjednoczonych. Jednak nawet wielu spośród tych, którzy doskonale uświadomili sobie ten fakt zdaje się nie w pełni pojmować, jaka złowieszcza siła stoi za Hollywoodem, ani też jakie cele przyświecają tym, którzy ją reprezentują. Zeszłego września, podczas mej pierwszej wizyty w Iranie, byłem dość zaskoczony, że podczas jednej z sesji na konferencji „Nowe Horyzonty”, kilku z partycypujących sprzeciwiło się opisywaniu Hollywoodu jako „kontrolowanemu przez syjonistów”. Podgrzało to atmosferę do tego stopnia, że zaplanowano sesję specjalną, celem której miało być kontynuowanie debaty w tej sprawie i osiągnięcie jakiegoś konsensusu. Kwestia ta nie jest bowiem ani akademicką, ani marginalną. Świadomość tego, kto dzierży władzę w Hollywoodzie jest niezbędna dla zrozumienia ideologii i celów, jakie przyświecają tym, którzy ową władzę sprawują.
W wywiadzie telewizyjnym w 1996 roku, aktor Marlon Brando wyraził się na ten temat bez ogródek. Powiedział: „Jestem rozgniewany na niektórych Żydów… oni wiedzą doskonale, jakie są ich obowiązki… Hollywood jest w rękach Żydów. Oni nim sterują, tak więc powinni być bardziej wyczuleni na kwestię cierpienia ludzi.” Za tę uwagę, syjonistyczne tuby w USA prędko zahuczały aktora-weterana. Został surowo zrugany m.in. przez „Ligę Przeciw Zniesławieniu” (ang. Anti-Defamation League, ADL), jedną z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych organizacji żydowskich w Stanach. ADL uznała stwierdzenia Brando za „bełkot”. W rzeczywistości wszystkie oświadczenia, przynajmniej te wychodzące z ust nie-Żydów, które przywołują syjonistyczną bądź żydowską dominację nad Hollywoodem, są rutynowo potępiane przez ADL i pokrewne grupy, jako bezpodstawna, „antysemicka” i nietolerancyjnie ofensywna „mowa nienawiści”. Lecz jak jest w rzeczywistości? Czy Brando mówił prawdę? Jak bardzo poprawne jest opisywanie Hollywoodu – i bardziej ogólnie mass-mediów w USA – jako kontrolowanych przez Żydów lub syjonistów?
Jednym z najbardziej znających się na rzeczy i zaprawionych obserwatorów Hollydoowdu jest Michael Medved, znany żydowski pisarz i komentator polityczny, który jest także prominentnym krytykiem filmowym. W tym temacie napisał on: „Nie ma najmniejszego sensu próbować zaprzeczać rzeczywistości żydowskiej potęgi i prominencji w kulturze popularnej. Jakakolwiek lista najbardziej wpływowych producentów w każdym z najważniejszych studiów telewizyjnych zawierać będzie w zdecydowanej większości rozpoznawalne żydowskie nazwiska.” Jedną z osób, które uważnie badały tę kwestię jest Jonathan J. Goldberg, redaktor opiniotwórczego tygodnika dla amerykańskich Żydów Forward. W swojej książce z 1996 roku, zatytułowanej „Żydowska Władza” (ang. Jewish Power), napisał: „W kilku kluczowych sektorach mediów, zwłaszcza wśród dyrektorów studyjnych Hollywoodu, Żydzi są tak liczebnie dominujący, że nazywanie owych przedsiębiorstw kontrolowanymi przez Żydów to nic więcej, jak zwykła obserwacja statystyczna.” „Hollywood pod koniec XX wieku jest wciąż gałęzią przemysłu o wyraźnym profilu etnicznym. W zasadzie wszyscy najważniejsi dyrektorzy w najważniejszych studiach to Żydzi. Scenarzyści, producenci, a także dyrektorzy średniego szczebla, to w nieproporcjonalnej liczbie Żydzi –jedno z najnowszych badań wykazało, że mówimy o co najmniej 59% najlepiej sprzedanych produkcji kinowych. „Skondensowana sieć tak wielu Żydów w jednym z najbardziej lukratywnych i ważnych sektorów przemysłowych Ameryki daje Żydostwu ogromną władzę polityczną.”
Kolejną osobą, która wypowiadała się w tej kwestii z pewnym autorytetem jest Joel Stein, żydowski producent hollywoodzki, a także redaktor Time i innych periodyków. W artykule z grudnia 2008 roku, który pojawił się w Los Angeles Times, napisał: „Jako dumny Żyd pragnę, by Ameryka wiedziała o naszych osiągnięciach. Tak, kontrolujemy Hollywood… Nie obchodzi mnie to, czy Amerykanie myślą, że władamy mediami informacyjnymi, Hollywoodem, Wall Street lub rządem. Zależy mi jedynie na tym, byśmy nadal nimi władali.” Kilka lat temu biskup Desmond Tutu z RPA, który otrzymał w 1984 roku Pokojową Nagrodę Nobla, powiedział publicznie w Bostonie: „Wiecie, tak samo jak ja, że w pewien sposób izraelski rząd usadowiony jest na piedestale [w USA], a krytykowanie go oznacza natychmiastowe przyczepienie sobie etykietki antysemity… Ludzie boją się w tym kraju powiedzieć, że zło jest złem, ponieważ żydowskie lobby jest potężne – bardzo potężne.”Biskup Tutu mówił prawdę. Jakkolwiek Żydzi stanowią zaledwie 2-3% populacji Stanów Zjednoczonych, dzierżą ogromną władzę i wpływy – znacznie większe niż którakolwiek z pozostałych etnicznych bądź religijnych grup.
Jak wykazał żydowski autor i profesor politologii Benjamin Ginsberg: „Od lat 60. Żydzi nabrali istotnych wpływów w amerykańskim życiu ekonomicznym, kulturalnym, intelektualnym oraz politycznym. Żydzi odgrywali rolę główną w finansach krajowych w latach 80. oraz należeli do czołowych beneficjentów ówczesnych scaleń i przetasowań korporacyjnych. Dzisiaj, jakkolwiek zaledwie 2% kraju to Żydzi, wśród miliarderów jest ich niemal 50%. Dyrektorami trzech najważniejszych sieci telewizyjnych i czterech największych studiów filmowych są Żydzi, tak samo jak w przypadku właścicieli najpotężniejszego w kraju łańcucha prasowego i najbardziej wpływowej gazety, New York Times’a… Rola i wpływ Żydów na salony polityczne są takie same… „
„Żydzi to jedynie 3% populacji, stanowiący 11% tego, co badanie określa mianem państwowej elity. Jednak Żydzi stanowią ponad 25% przynależących do owej elity dziennikarzy i publicystów, ponad 17% liderów istotnych organizacji na rzecz dobra publicznego, jak i prywatnych, a także ponad 15% najważniejszych urzędników cywilnych.”Dwóch znanych żydowskich autorów, Seymour Lipset i Earl Raab, zgłębili się w ten temat w wydanej w 1995 roku książce, Jews and The New American Scene. Napisali oni: „W trakcie ostatnich trzech dekad Żydzi [w USA] stanowili 50% najbardziej cenionych intelektualistów… 20% profesorów na najbardziej prestiżowych uczelniach… 40% partnerów najbardziej liczących się kancelarii prawnych na terenie Nowego Jorku i Waszyngtonu… 59% dyrektorów, reżyserów i producentów w 50 najważniejszych produkcjach filmowych między 1965 a 1982 rokiem, a także 58% dyrektorów, scenarzystów i producentów bardziej przyziemnych seriali telewizyjnych.”Owa zatrważająca władza nie jest wcale jakimś świeżym fenomenem. 30 lat temu, antysyjonistyczny żydowski autor akademicki, Alfred M. Lilienthal – którego bardzo dobrze znałem i dla którego nawet pracowałem – omówił to w obszernym studium, zatytułowanym The Zionist Connection. Napisał:„Szerokość i głębokość, jakich zorganizowane Żydostwo dosięgło – i dosięga – w Stanach Zjednoczonych są rzeczywiście niesamowite… Chyba najbardziej efektywnym komponentem żydowskiej sieci powiązań jest ich kontrola mediów… Żydzi, wzmocnieni wiekami prześladowań, zapracowali sobie na pierwszorzędne stanowiska w biznesie i świecie finansów… Żydowskie bogactwo, ich bystrość, doprowadziły ich do bezprecedensowych wpływów w sektorze finansowym, w bankach inwestycyjnych. Odgrywają oni istotną rolę w decyzjach polityki amerykańskiej odnośnie Bliskiego Wschodu… Na większych obszarach zurbanizowanych, sieci żydo-syjonistyczne całkowicie królują w kręgach finansowych, komercyjnych, społecznych, rozrywkowych i kulturalnych.”
W 1972 roku, podczas prywatnego mityngu w Białym Domu, prezydent Richard Nixon i wielebny Billy Graham, najbardziej znany w kraju pastor, rozmawiali wspólnie (i szczerze) na temat żydowskiego uścisku, który trzyma media. Ich potajemnie nagrana konwersacja utrzymywana była w tajemnicy przez 30 lat. Podczas rozmowy, Graham stwierdził: „Ów morderczy ścisk albo zostanie złamany, albo kraj spadnie na samo dno” Prezydent zapytał: „Wierzysz w to?” Graham odpowiedział: „Tak.” Wtedy Nixon podsumował: „Cholera. Ja też. Nie mogę tego nigdy przyznać, ale wierzę.” Mimo to, że prezydent Nixon, mogłoby się wydawać „najpotężniejszy człowiek na świecie”, wierzył, że Ameryka, jak to sam ujął „spadała na samo dno” w rezultacie braku reakcji na żydowski „morderczy uścisk” na amerykańskie media, nawet on obawiał się publicznie wypowiadać na ten temat. Niezależnie od władzy, jaką posiadał, drżał jednocześnie przed władzą większą niż własna. Charakterystyczną cechą tej nieetycznej i nielegalnej władzy jest propaganda kłamstw i oszustw. Przez ponad 70 lat jednym z filarów żydowskiego Hollywoodu była wytwórnia Metro Goldwyn Mayer. Znany wszystkim dobrze „ryczący lew”, marka owej ogromnej filmowo-telewizyjnej kompanii pojawia się na początku każdej produkcji MGM. Wokół ryczącego lwa znajdują się słowa po łacinie, motto MGM: Ars Gratia Artis, co oznacza „sztukę dla sztuki”. Owe motto sugeruje nam, że przynajmniej jeśli chodzi o Hollywood i MGM, produkcje filmowe i telewizyjne są tworzone, albo też powinny być tworzone, wyłącznie celem promowania sztuki bądź kultury samej w sobie.
W rzeczywistości motto MGM – ów liberalny slogan – jest kłamstwem. Albowiem MGM, jak również cała reszta „sztuki” Hollywoodu, czy też bardziej precyzyjnie ujmując, wszystkie produkcje, są tworzone i sprzedawane nie na rzecz „sztuki” lub „kultury”, lecz raczej, przede wszystkim, dla pieniędzy, profitów – lecz także celem promowania interesów, celów, a także ideologii, z którymi identyfikują się ci, którzy władają Hollywoodem. Ważną i społecznie szkodliwą konsekwencją hollywoodzkiego szalonego wyścigu o dolary jest kreacja filmów adresowanych do jak największych rynków, które hołdują z kolei najniższemu poziomowi kulturowemu. To wystarczająco niedobry rezultat. Ale co więcej, Hollywood ma za sobą długą historię tworzenia filmów dla celów ideologicznych, etnicznych oraz politycznych. Dobrym przykładem jest Exodus, ekranizowana w 1960 roku epicka opowieść o założeniu Państwa Izrael. Oparta została na bestsellerze o tej samej nazwie, napisanym przez Leona Urisa, zagorzałego żydowskiego syjonistę. Producentem i reżyserem filmu był żydowski imigrant, Otto Preminger. Z godną zapamiętania muzyką i tak świetnymi gwiazdami, jak Paul Newman oraz Eva Marie Saint, produkcja ta musiała osiągnąć niebywały sukces. W owym filmie, jak również w książce, na podstawie której został napisany do niego scenariusz, Żydzi figurują jako czuli, idealistyczni, pomysłowi i mężni intelektualiści. Brytyjczyków ukazano jako cynicznych ignorantów. Zaś palestyńscy Arabowie, jeżeli w ogóle byli w nim pokazywani, to wyłącznie jako istoty zdradzieckie, okrutne i mordercze. Dla całego pokolenia Amerykanów, włącznie ze mną jako młodym człowiekiem, film Exodus stanowił bodajże najpotężniejszy z pojedynczych czynników, jakie ukształtowały nasze postrzeganie syjonizmu oraz konfliktu izraelsko-palestyńskiego.
W trakcie drugiej połowy zeszłego wieku, jednym z najbardziej popularnych komików był Steve Allen. Był on także utalentowanym i zasłużonym muzykiem, kompozytorem oraz pisarzem. W 1992 roku, jakieś 20 lat temu, napisał on: „Każdy – z lewicy, prawicy czy z centrum – zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że znajdujemy się w okresie kulturalnego i moralnego upadku. Jednak niektórzy nie chcą przyznać, że popularne media są za to po części odpowiedzialne.” Allen miał rację. Niewielu, jak sądzę, rozumie, że Hollywood odegrał znaczącą rolę w zaniżaniu, a nawet znikczemnieniu, poziomu kulturalnego w Stanach Zjednoczonych oraz, do pewnego stopnia, sporej części świata.
Michael Medved, żydowsko-amerykański autor i krytyk filmowy, o którym wcześniej wspomniałem, rzucił krytycznym okiem na tę kwestię w obszernie omawianej książce z 1992 roku zatytułowanej Hollywood vs. America. Jakkolwiek Hollwyood nadal tworzy coraz to wspanialsze techniczne cuda, niesamowite ujęcia kamerowe, zapierające dech w piersiach efekty specjalne, zachwycającą grę aktorów, znakomite montaże i kreatywne scenariusze, wielkim problemem owego kulturalno-rozrywkowego centrum Ameryki jest to, co Medved określa mianem „choroby duszy.” Dzisiejszy Hollywood, jak pisze, stał się „trującą fabryką”, w której, jak to nazywa „wzory nagradzanej ohydy” stały się „awangardą”. „Najbardziej wpływowi wodzowie w przemyśle rozrywkowym”, kontynuuje Medved, reprezentują sobą coś, co on nazywa „zboczoną preferencją”. „Jednym z symptomów korupcji i upadku naszej pop-kultury, napisał, jest nacisk na badanie jedynie powierzchni jakiejkolwiek części sztuki bądź rozrywki. Politycznie poprawna, słusznie liberalna wykładnia nakazuje nam, abyśmy nigdy nie brnęli głębiej – aby rozważyć, czy dana praca jest prawdziwa, dobra, czy duchowo posilająca – lub ocenić jej wpływ na społeczeństwo jako takie.”
Ci, którzy bronią Hollywoodu i „amerykańskiego stylu życia” będą czasem argumentować, że niezależnie od tego, jak podłe i zboczone mogą być niektóre produkcje, nie reprezentują one „oficjalnego”, czy też instytucjonalnego Hollywoodu; niewielka liczba „zgniłych jabłek” z jednej strony oraz „oficjalny Hollywood” z drugiej. Niezależnie od tego, jak ten argument może być słuszny, nie ma też żadnych wątpliwości co do tego, że Hollywood jako instytucja zdecydowanie zbyt często promuje kulturowy etos, który jest spodlony, zdegenerowany i nieludzki. Nie ma bardziej prestiżowej lub powszechnie rozpoznawalnej ekspresji „oficjalnego” Hollywoodu niż ceremonia Academy Awards. Jest to wydarzenie, któremu poświęca się dużo uwagi w prasie. W jego trakcie elita Hollywoodu odznacza samą siebie i podaje do publicznej wiadomości, jakie produkcje i jednostki uznaje za najbardziej godne pochwały. Podczas ceremonii Academy Award 2006, instytucjonalny Hollywood przyznał najwyższe odznaczenie „najbardziej wyjątkowej piosenki” kawałkowi rapowemu – jeżeli w ogóle coś takiego można nazwać muzyką – zatytułowanym It’s Out Here for a Pimp (trudno jest być tutaj alfonsem) o lamentach człowieka, który zarabia na życie dzięki pieniądzom pozyskiwanym przez dziwki. Oto próbka tekstu tej rapowej piosenki – to są najmniej wulgarne wersy – które postarałem się przedstawić w języku angielskim tak, by były bardziej zrozumiałe od oryginału. „To krew, pot i łzy, kiedy trzeba komuś wylizać dupę. Staram się być bogaty, zanim jebnę to. Chcę mieć wszystko, ale alfons ma ciężko. Więc proszę Boga i mam nadzieję, że się nie poślizgnę, ta.” „Człowieku, zdaje się, że ciągle nurkuję unikając kul z klamki. Inne czarnuchy nienawidzą mnie, bo mam dziewczynki na tacy. Ale muszę być wypłacalny, poruszać się po powierzchni. Jak nie wyrabiam z dziewczynkami, to robi się gorzej.”„North Memphis, stamtąd jestem, 7 ulica to mój dom. Tam, gdzie ludzie ciągle giną i nie są znajdowani. Człowieku, te dziewczyny myślą, że my robimy duże głowy. Każdej nocy modlą się, żeby same nie zostały odjebane.”„Czekaj, mam tu śnieżnego króliczka i białą dziwkę też. Płacisz dobrze, obie zrobią ci dobrze. Tak się toczy ta gra, muszę być restrykcyjnym alfonsem. Muszę trzymać się terminów, gonić te dziwki, o tak.”
Czy to Hollywood ma na myśli opowiadając o „sztuce dla sztuki”? Czy to jest ten sztandarowy produkt amerykańskiej kultury? Czy to jest muzyka zdrowego społeczeństwa? Co to nam mówi o Hollywoodzie? A jaką wizytówkę wystawia Ameryce? W następstwie odznaczenia tej „piosenki” żadna ważna osobistość polityczna, ani żadna czołowa gazeta, nie podniosła krzyku protestu. A to dlatego, że w dzisiejszej Ameryce takiego rapu nie uznaje się już za haniebny, czy perwersyjny, lecz zamiast tego, pochwala się go jako akceptowalną ekspresję kultury USA. Kolejnym przykładem eksterminacji kultury w wydaniu Hollwyoodu jest bardzo zyskowny i obszernie oklaskiwany film z 2009 roku, zatytułowany „Bękarty Wojny”. W tej absurdalnie fantazyjnej produkcji, aktor Brad Pitt odgrywa rolę żydowskiego pułkownika w amerykańskiej armii podczas drugiej wojny światowej, dowodzącego drużyną ośmiu Żydów w mundurach US Army, których misją za liniami wroga jest mordowanie tylu Niemców, ilu tylko są w stanie, w najbardziej okrutny i nieludzki sposób. Każdy z członków drużyny, mówi dumnie pan pułkownik, musi zebrać 100 „nazistowskich” skalpów i dodaje, że nie wolno brać jeńców. W jednej z dramatycznych scen, sierżant nazywający siebie „Żydem Niedźwiedziem” morduje jeńca wojennego poprzez roztrzaskanie mu głowy kijem bejsbolowym. Ta poczwarna gloryfikacja bandy mściwych żydowskich sadystów została uhonorowana przez instytucjonalny Hollywood całym szeregiem wyróżnień, w tym Academy Award i ośmioma nominacjami. Lata propagandy reżyserów Hollywoodu i amerykańskich mędrców nadzorujących proces edukacji nauczyły rzesze ludzi aprobowania, a nawet oklaskiwania sadystycznej przemocy tych zbrodniarzy w mundurach, tylko dlatego, że ofiary są, jakby nie było „złymi nazistami”, a więc należy im się najpotworniejsza śmierć z możliwych. Przez lata, Hollywood i amerykańscy politycy współpracowali ze sobą w dziele stygmatyzacji Japończyków, Niemców i Arabów jako złych podludzi, którym należy się, jak zarazie, eksterminacja. Hollywood i Waszyngton zawsze wydają się razem polować na kolejne państwa i narody, którym można by przyczepić etykietę „złych”, a zatem godnych zniszczenia. Nie tak dawno temu, amerykański prezydent oznajmił, że Iran należy do „Osi Zła”, zaś jego następca, obecny prezydent, mówi teraz światu, że w kwestii irańskiej „wszystkie opcje są brane pod uwagę” – co niebezpośrednio stanowi wobec Iranu groźbę użycia bomb, inwazji, wojny, a nawet atomowej zagłady.
Amerykańskie produkcje telewizyjne oraz w ogóle media masowe, odgrywają istotną rolą w kształtowaniu podstawowych ludzkich założeń odnośnie świata i życia, w ustanawianiu standardów społeczno-etycznych, a także w delimitacji granic tego, co jest politycznie możliwe. Wraz z wciąż zapierającą dech w piersiach potęgą, jaką Ameryka dysponuje w sektorze finansowym, ekonomicznym oraz zbrojnym, Hollywood ze swoimi produkcjami mają ogromny wpływ na życie milionów ludzi, nie tylko w USA, lecz na całym globie. Wraz z całą resztą zdominowanych przez syjonistów mediów, Hollywood zakłóca przebieg informacji dotyczących obecnych wydarzeń, systematycznie falsyfikuje historię, promuje upodloną „rozrywką” i zboczone standardy kulturowe, a także umożliwia żydowskim syjonistom trzymanie za twarz amerykańskiego salonu politycznego, co z kolei pozwala Izraelowi przez całe dekady wyniszczać Palestyńczyków. Nie ma dziś bardziej istotnej kwestii od jasnego zidentyfikowania i efektywnego przeciwdziałania owej żydowskiej, syjonistycznej władzy. Chcę podkreślić, że radzenie sobie z tą rzeczywistością nie jest, jak niektórzy twierdzą, „antysemityzmem”, czy „nienawiścią”. Nie powinniśmy życzyć nikomu źle ze względu na jego/jego pochodzenie, etniczną tożsamość, religię bądź prywatne przekonania. W tym samym czasie nie możemy pozwolić kłamstwom, by odgradzały nas od prawdy i uniemożliwiały robienie tego, co słuszne. Spotykamy się w tym tygodniu na konferencji, która sprowadziła w jedno miejsce mężczyzn oraz kobiety rozmaitych narodowości, ras i kultur, z bardzo szerokim rozstrzałem poglądów politycznych oraz religijnych. Lecz niezależnie od naszego pochodzenia, narodowości, czy poglądu na świat, a także niezależnie od tego, co motywuje każdego z nas, podzielamy poczucie odpowiedzialności za przyszłość naszych narodów i całego świata.
Jesteśmy w samym środku wielkiej, globalnej walki – w której dwie odmienne od siebie strony zwalczają się nawzajem – światowej walki, która dotyczy potężnej siły, aroganckiej i złowrogiej, której wydaje się, że może rządzić wszystkimi z jednej strony oraz wszystkimi pozostałymi nacjami z drugiej. To nie tylko walka o sprawiedliwość lub dobrobyt ludzi tej czy innej religii, lecz wielka, historyczna bitwa o duszę i przyszłość ludzkości.
Powyższe tłumaczenie jest własnością Redakcji portalu 3droga.pl. Przedruk tylko za zgodą Redakcji.