Piotr Wojtanowicz: Kontrkultura lat sześćdziesiątych – o micie oddolnej rewolucji na przykładzie jednego z jej instrumentów
Można zaryzykować stwierdzenie, iż obecny wygląd zachodniego świata zawdzięczamy rewolucji obyczajowej mającej miejsce w latach sześćdziesiątych XX wieku. Pisząc „wygląd”, nie mam na myśli wyłącznie aspektu estetycznego. Związek z przywołanymi wydarzeniami nadaje temu pojęciu szeroki kontekst odnoszący się do sztuki, stosunków społecznych oraz sceny politycznej. Zważając na istotność tamtego okresu, śmieszną wydaje się, powielana w dyskusji publicznej i szkolnictwie narracja mówiąca, jakoby do tak daleko idących zmian przyczynił się (relatywnie niewielki) odsetek zbuntowanych nastolatków, kontestujących z powodu wojny wietnamskiej. Tę okrojoną wersję wszyscy zapewne znają. Niewielu jednak zastanawia się jej spójnością.
„Zmasowany atak wszelkimi środkami, w tym rock and rollem, trawą i pieprzeniem się na ulicach. Wierzymy, że struktura społeczna zachodniego świata upada i trzeba nasilić atak na jej kulturę.”. Przedstawione słowa Johna Sinclaira1 , oddają całkowicie czym owa rewolucja była, w co została wymierzona i jakich narzędzi użyto do jej przeprowadzenia. O degenerującym wpływie narkotyków i promiskuityzmu przekonywać nikogo nie trzeba. Zajmijmy się więc aspektem muzycznym, który odegrał znaczącą rolę w promocji pozostałych środków rewolucyjnych.
Przede wszystkim należy zaznaczyć, iż nikt nie oskarża muzyki popularnej o brak ambitnych treści. Z założenia jest to produkt. Odpowiednio spreparowany tak, aby odpowiadał w jak największym stopniu zapotrzebowaniu rynkowemu. Tworzenie ckliwych, infantylnych piosenek nie powinno być rozpatrywane w kategoriach społecznej szkodliwości, wręcz przeciwnie – w warunkach kulturowej ogłady zjawisko to może mieć wymiar pozytywny. Problemem nie jest więc muzyka popularna jako taka. Istotą poruszanego zagadnienia jest sytuacja, gdzie przy pomocy technik „uatrakcyjniających”, wykorzystywanych dotąd celem uzyskania wyłącznie ekonomicznego zysku, zaczyna się promocję ideologicznej gangreny. Celem wyjaśnienia powyższego twierdzenia koniecznym jest przedstawienie w jaki sposób ów proces przebiega.
Łatwo przyswajalna muzycznie forma, dopełniona wywrotowym tekstem, jest idealnym narzędziem afirmującym przekazywaną treść. Przyjemność wynikająca z słuchania oddziałuje na sposób, w jaki postrzegamy słowa. Te zaś, wyjęte spod logicznej percepcji oddziałują na potencjalnego odbiorcę na poziomie emocjonalnym, więc takim, przed którym nie ma obrony. Dlatego też tak ważnym elementem kontrkultury była promocja środków odurzających. Im bardziej „dostrojony”2 słuchacz, tym mniejsza jego zdolność do ewentualnej refleksji.
Zaznajamiając się z wcześniejszym wywodem należy postawić dwa fundamentalne pytania. Po pierwsze – czy przedstawiony mechanizm miał charakter programowej walki politycznej, a jeżeli tak, to jakie jest jego intelektualne podłoże? Oraz drugie – w jaki sposób treści uważane ówcześnie za wywrotowe przedostały się do mainstreamu, gdzie mogły oddziaływać w zakresie całego społeczeństwa.
Odpowiadając częściowo na pierwszą kwestię należy wrócić do cytatu Sinclaira z początku tekstu. Zaznaczył on wyraźnie, iż celem ataku ma być kultura, stanowiąca spoiwo zachodniego systemu społecznego. W tym rozumieniu kultura musi oznaczać zespół norm i wartości determinujących zachowania społeczne. Nośnikiem takowych, prócz posiadanego przez wszystkich kapitału kulturowego3, są formy, które można nazwać zinstytucjonalizowanymi. Istotą instytucji jest fakt, iż niezależnie od posiadanego statusu, wiedzy, pozycji społecznej etc4. ma ona charakter powszechnie akceptowalnego środka kształtującego. Wynika to z pewnego rodzaju historycznej ciągłości, poprzedzającej stworzenie danej instytucji, w którym to okresie kształtują się normy klasyfikujące stosunek społeczeństwa do danego zjawiska. W zdrowym organizmie (tj. takim, w którym system wartości u zdecydowanej większości populacji jest twardo ugruntowany) zjawiska szkodliwe nie mają możliwości przejścia do rangi instytucji za sprawą powszechnego sprzeciwu. W przypadku, gdy forma aktywności, mająca w świadomości mas pozycję już zaufaną, zostaje przejęta przez czynniki destrukcyjne, dochodzi do sytuacji paradoksalnej, w której to przy wykorzystaniu elementu, mającego w pierwotnym założeniu chronić fundamentalne wartości, forsuje się treść niszczącą – poddającą w wątpliwość mechanizmy społeczne, z których sama korzysta. W ten sposób przebiegało zawłaszczanie muzyki popularnej przez lewicową ideologię.
Opisane wyżej zjawisko pokrewnym jest programowi politycznym przedstawionemu przez Rudiego Dutschke w drugiej połowie lat sześćdziesiątych XX wieku. Dla uściślenia należy dodać, iż głównym celem „Długiego marszu przez instytucje” było zdobycie władzy politycznej (tj. przeprowadzenie analogicznego procesu w ośrodkach władzy państwowej), niemniej jednak samo poparcie musi brać się z mas, dlatego istotna była również propaganda owe kształtująca.
Jak więc doszło do stworzenia środowiska kontestujących muzyków i kiedy nastąpiło ich „wyjście z podziemia”? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Biorąc pod uwagę ciągłość środowiska kontrkulturowego, którego ówczesna forma miała korzenie w działalności Beat Generation, ciężko jest dokładnie wyznaczyć w jakim momencie powstała forma muzyki psychodelicznej5. Znacznie łatwiej (choć równie trudno) stwierdzić, kiedy owa forma zaczęła przechodzić do tzw. głównego nurtu. O ile wydany w roku 1965 singiel „The Trip” Kima Fowleya6 nie zdobył popularności, o tyle od 1966 na listach przebojów, zarówno na amerykańskich jak i brytyjskich (czyli de facto kształtujących gusta muzyczne całego zachodniego świata) znajdowało się co najmniej kilka utworów o treści rewolucyjnej. Nie ma fizycznej możliwości, aby do takiego zjawiska doszło bez udziału największych firm fonograficznych, które swoim postępowaniem przyczyniły się do propagowania idei lewicowych. Warto w tym kontekście przywołać Jamesa Oserberga, który dosadnie skwitował dziejący się wówczas proceder: „Rock był kształtowany przez upolityczniony przemysł skorumpowanych wykonawców i niecnych menadżerów, tworzących produkt pod własne dyktando, który potem wpychali ci w gardło. Wyparli się swojego kraju i swoich ludzi. To kulturowa zdrada. Było w tym więcej z marnego talent show, którym karmiono Amerykę, niż ludziom się wydaje.”. Dość ostry pogląd, zważając na ponad pięćdziesięcioletni showbiznesowy rodowód autora słów, określającego siebie mianem „prawdziwego komunisty”. Rzuca to pewnego rodzaju ogląd na sytuację współczesną i pokazuje, że „tęczowy kapitalizm” istniał od momentu przejęcia władztwa nad zachodem przez lewicową ideologię, a jego obecna forma jest jedynie wynikiem przepoczwarzenia politycznych założeń, którym niewątpliwie podlega.
Celowo nie cytowałem treści konkretnych utworów, gdyż takie rozeznanie mogłoby odbiegać od głównego celu tekstu, którym jest nakreślenie mechanizmów jakim społeczeństwo zostało poddane w procesie kulturowego zawłaszczenia. Z czystej przyzwoitości, bez przeprowadzania zbędnej egzegezy hippisowskiej religii, należnym jest jednak wskazanie konkretów, które uznać można za najbardziej sprzeczne z naszym cywilizacyjnym duchem. Esencją jest próba stworzenia opartej na demagogii, wizji bezproblemowego, pokojowego świata, gdzie życie sprowadza się wyłącznie do konsumpcji środków psychoaktywnych, słuchania muzyki i najogólniej pojętej dziecinnej zabawy. Struktura ubrana w szatę tandetnej, niewymagającej otoczki kwazi-religijnej, gwarantującej odkrycie „odmiennych stanów rzeczywistości duchowej”. Rzecz ostatnia niezwykle zabawna, biorąc pod uwagę, iż wizja ta, nie odpowiadając na fundamentalne pytania dot. np. Stworzenia stabilnego systemu społecznego, rości sobie prawo do zawłaszczenia Sacrum.
Jesteśmy więc świadkami wielowymiarowego (gdyż przewinęło się ono przez wszystkie dziedziny szeroko rozumianej sztuki i wbrew obiegowej opinii w pierwszej kolejności zainfekowane zostały sfery, które kiedyś można było nazywać „wyższymi”7) zjawiska, które powoli, acz konsekwentnie, formatowało nasze postrzeganie rzeczywistości, przejmując dotychczas znaną symbolikę i zmieniając jej treść w sposób, który służyć ma jedynej słusznej wizjiświata. Czy byśmy tego chcieli czy nie, na ten moment sytuację można określić mianem tragicznej. Pokolenia po hipisowskie de facto nie zaznały starego świata na własnej skórze, co za tym idzie ich sposób myślenia został na podłożu fundamentalnym zdeterminowany. W jakim stopniu jest to proces odwracalny (zewnętrznie bądź wewnętrznie8) można deliberować, niemniej jednak wątpliwym jest, by większość sama powróciła do stanu kulturowego, a na inicjatywy odgórne liczyć w tym momencie (i najbliższej przyszłości) nie można. Mając przedstawioną powyższą wizję rzeczywistości należy zastanowić się dogłębnie nad sensem prób przywracania starego porządku w niezmienionej formie. Biorąc pod uwagę zastany stan rzeczy ciężko jakkolwiek obronić podejście tradycjonalistyczne czy stricte konserwatywne. Powiedzmy sobie jasno – stoimy przed próbą nadania wartości światu, który panicznie boi się krępacji w jakiejkolwiek dziedzinie życia. Na chwilę obecną nie ma innej drogi, niż próba propagowania idei w sposób odległy od dotychczasowego. Nie oznacza to oczywiście porzucenia przez nas tradycji, lecz środki dla mas mają docierać do odbiorcy, miast przekonywania przekonanych. I tym problemem musimy się zająć.
Oprawa graficzna: Resistance Arts
Powyższy tekst został opublikowany w szóstym numerze pisma W Pół Drogi. PDF z tym numerem jest dostępny TUTAJ, inne numery naszego pisma możesz zobaczyć TUTAJ