Sławomir Kowalski: Robot nie może skrzywdzić człowieka
Robot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał krzywdy. Te słowa, wiele razy czytane w młodości, dudniły w obolałej czaszce Grzegorza, patrzącego jak metalowa stopa robota pozbawiona polimerycznych warstw imitujących ludzkie ciało, rozgniata czaszkę jego młodszego brata. Grzegorz zacisnął obolałe od płaczu powieki i zagryzł zęby na lufie ściskanego w drżących rękach karabinu półautomatycznego. Miał on ochotę zawyć jak najdziksze zwierzę, wyrzucić z siebie stek najgorszych możliwych inwektywów w stronę tej stalowej kupy złomu, jak z pogardą nazwał robota jego martwy od 50 sekund brat. Chciał też tłuc głową w cegły pokryte porozbijanym szkłem laboratoryjnym i w wiele innych rzeczy. Oszołomiony zauważył, że jego palec dygocze na spuście i ma ochotę za niego pociągnąć. Chciał przerwać niemożliwy do wypowiedzenia ból wypełniający każdy milimetr sześcienny jego jestestwa. Jedyne co go powstrzymało przed rozbryzganiem swojego mózgu na tym co zostało z jego kryjówki, to słowa ojca mówiącego, że lepiej zginąć w walce, z karabinem w dłoni i okrzykiem na ustach.
– Co za pierdolenie! – Nowy strumień gniewu wlał się pod jego zaciśnięte powieki, wybałuszając je jak nabrzmiałe ropnie. – Lepiej zginąć nasyciwszy się życiem, w podeszłym wieku, w czystym łóżku, otoczonym swoimi dziećmi, wnukami… niczym biblijny patriarcha Jakób. A ja co ? W swoje osiemnaste urodziny, jeszcze przed śniadaniem (jakim śniadaniem ? konserwy skończyły się już dawno temu – wcześniejszego dnia wieczorem razem z bratem, którego mózg pochlapał by mu twarz gdyby nie schował się pól metra dalej, zdołali ‘upolować’ psa nielubianego sąsiada) stracił ostatniego członka rodziny. To mało, stracił ostatnią żywą osobę w promieniu kilkunastu kilometrów. To co zrobił później można określić wieloma epitetami, takimi jak skrajna głupota, zwierzęca furia, donkichoteria czy nawet próba samobójcza.
Bezmiar swojej głupoty zrozumiał dopiero wtedy, gdy robot otrzepując – na wpół przeżartą przez kwas – stopę z mózgu 16 letniego Jana, złapał go w locie za szyję i trzymał w powietrzu. Do oceanu bólu doszły dwa oceany upokorzenia. – Co ja sobie myślałem? Że co ? Że niby skoczę na irydowo-wolframowego robota ze starym ruskim kałaszem w ręku i wbiję mu bagnet w szyję, której nie ma? Zabij mnie! Na co czekasz ty pierdolony skurwysynu! – W tym momencie stało się coś dziwnego, robot zamiast skręcić mu kark jednym zgięciem siłowników hydraulicznych, sterującymi politiofenowymi ścięgnami, odwrócił mu twarz metalowymi palcami, wciąż reagującymi ze stężonym kwasem azotowym, stanowiącym nie udaną pułapkę na robota.
Wydzielający się z miejsc kontaktu kwasu z odsłoniętym stopem, brunatny gazowy produkt reakcji gryzł Grzegorza w oczy. Metalowe palce robota rozcinały mu policzki, a kwas boleśnie parzył po otwartych ranach. Grzegorz zdążył w akcie desperacji dźgnąć przeciwnika dwa razy bagnetem w tors, pokryty polimerem imitującym ludzką skórę. Nuż bez problemu przebił warstwę plastiku, jak każdy laik nazwał by dowolny polimer bez względu na jego budowę molekularną, ale po tym było słychać tylko nieprzyjemny dźwięk, gdy ząbkowane ostrze przejeżdżało po metalowym torsie maszyny. – Dlaczego mnie po prostu nie zabijesz? – Wykrzyczał Grzegorz. Robot nieznacznie zacisnął palce, a Grzegorz poczuł tępy nacisk na jabłko Adama i boleśnie zacisnął zęby. – Ty pierdolony sukin… – i urwał bo nie był w stanie dalej wydobywać z ściśniętej krtani słów dłuższych niż jednosylabowe. Z braku tlenu pociemniało mu w oczach, ale serce dalej pompowało krew przesyconą noradrenaliną i innymi związkami, których nazwami nie zaprzątał sobie już głowy. Zaczął wierzgać nogami nic nie widząc, ale dało to jeszcze mniejszy skutek niż dźganie maszyny bagnetem, który już dawno wypuścił z rąk. Gdy już pogodził się, ze śmiercią w jego umyśle nastała dziwna błogość.
Był wdzięczny robotowi, że ukróci jego wędrówkę po tym –jak to niektórzy poetycko nazywali – łez padole. Jak ogromne było jego zdziwienie, gdy żelazny uścisk na jego krtani poluzował się i – choć sam tego nie chciał – odruch bezwarunkowy wessał życiodajny tlen do jego płuc. Uczucie to było wręcz ekstatyczne, mówi się, że wartość pewnych rzeczy można docenić dopiero, jak się je utraci. Grzegorz nie spodziewał się, że tą rzeczą będzie haust brudnego powietrza, przesyconego wonią spalanego plastiku. Robot jednak zaraz zacisnął metalowe palce z których nie wydobywał się już brunatny dym. Brutalnie odwrócił jego twarz tak, aby spojrzeć mu w oczy. Grzegorzowi przed oczami stanęła scena w której przypalał nad świeczką muchę za pomocą pęsety. Zaraz też przypomniał sobie jak zbierał podczas wakacji na wsi ślimaki, przyczepiał je na wrotach stodoły i kopał w nie piłką – ot taka zabawa. Zwieńczenie Bożego stworzenia, efekt milionów lat ewolucji zabawia się mordowaniem bezbronnych mięczaków. A teraz ? On sam jak irytujący komar w rękach wszechwładnej i wszechmocnej istoty, którą – jak na ironię – stworzył jego własny gatunek. Na twarzy robota nie malowały się żadne uczucia – zbyt prymitywny model pomyślał Grzegorz. I była to jego ostatnia myśl, bo Bóg zbudowany z minerałów wykopanych z ziemi, znudził się już swoją zabawką i postanowił przez mechaniczne ściągnięcie politiofenowyh ścięgien, zakończyć jego egzystencję. Ogłuszający huk ciemność i uderzenie, to ostatnie co dotarło do jego obolałego umysłu, zanim nastała nieprzenikniona ciemność i upragniony odpoczynek.
*
* *
Pierwsze przebłyski świadomości były bolesne, jak rozgrzane zapalniczką do czerwoności igły wbijane pod paznokcie, o których Grzegorz czytał w książkach historycznych. Obrazy z dzieciństwa przebiegały młodemu żołnierzowi przez obolałą psychikę. Widział jak miał 10 lat, kończył czytać książkę, robił siusiu, zmawiał paciorek, dostawał buziaka od mamy i kładł się spać. Gdy otworzył oczy zobaczył gęstą, śmierdzącą, pobrudzoną krwią jego brata, sierść. Prawie zwymiotował gdy z rozczarowaniem uświadomił sobie, że jednak żyję, a kundel którego miał zamiar zjeść na kolację, liże go po twarzy. Gdy dotarło do niego, że lepka ciecz na futrze psa to resztki jego brata, zerwał się na równe nogi kopnął go z całej siły w bok, a gdy do jego uszu doszedł dźwięk łamiących się żeber, upadł na kolana i drugi raz w ciągu minuty pożałował, że żyje. Chwilę potem zmoczył spodnie i znowu stracił przytomność.
– Te młody! Pies ci mordę lizał !
– Zostaw go Sasza, ty kretynie ! On przeżył uderzenie z pancerfausta !
– Co ty pierdolisz ?
– No, to nie on przyjął uderzenie ale ten cholerny robot, który go trzymał.
– Ty go uratowałeś ?
– Nie, dowódca.
– Cicho ! Idzie !
– Kto ?
– Baczność żołnierze !
W tym momencie do opuszczonej stodoły weszła Pani 125. Ten dziwny pseudonim nosiła przywódczyni Ruchu Wyzwolenia…
Ciąg dalszy nastąpi
Powyższy tekst został opublikowany w czwartym numerze pisma W Pół Drogi. PDF z tym numerem jest dostępny TUTAJ, inne numery naszego pisma możesz zobaczyć TUTAJ