Petrus Scivotus: Mit wiecznego postępu a koniec historii
Mit wiecznego postępu w dobie Covid 19
Jeszcze kilka miesięcy temu nikt nie myślał, że nadchodzący kryzys ekonomiczny będzie pochodną obejmującej cały świat choroby wirusowej. Bo to, że zgodnie z cyklami kapitalizmu coś się będzie działo, było raczej spodziewane. Czas, w którym żyjemy, zdaje się przyczyniać do przebudowy wielu aspektów życia, w tym także wskaźników ekonomicznych dominujących nad prawie wszystkimi aspektami życia gospodarczego.
Postęp
Mit postępu wpisany jest w naturę kapitalizmu, który przyswoił go od wcześniejszych filozofii. Nie będę tu wchodził szczegółowo w analizę tego, czym ten system bądź też filozofia jest w swej głębi. Odpowiedź na to pytanie wymagałaby naprawdę szczegółowej analizy, na którą nie jestem przygotowany. O ile rzekomy liberalizm kiedyś był jednym z podstaw mechaniki myślenia o świecie, to już od dawna został on sprowadzony jedynie do roli zaplecza językowego porządku ekonomicznego opartego na wskaźnikach służących analizie tego, o ile wartość dóbr czy też zasobów finansowych w wersji elektronicznej urosła w ostatnim okresie i jakie relacje wirtualne między nimi zachodzą. Owe słupki, kojarzone przez nas z notowaniami giełdowymi, muszą gdzieś znajdować swoje realne uzewnętrznienie i rzeczywiście przynajmniej częściowo spotykają się z życiem w postaci chociażby wzrastającej konsumpcji coraz bardziej nowoczesnych, choć wcale niekoniecznych dóbr. Czy posiadanie papieru wartościowego niewiadomej wartości rzeczywistej jest realną konsumpcją? Aplikacja na telefon, gra, czy też abonamenty jakichś usług niewątpliwie nią są, ale jak się mają do zaspokajania koniecznych potrzeb? Oczywiście, kwestię stawiam retorycznie, bo o tym, co jest faktycznie niezbędne, decyduje otoczenie, w którym żyjemy, a postawa antykonsumpcjonistyczna wymaga przeciwstawienia się mu, na co nie każdego stać.
Niektórzy filozofowie, pisarze czy futurologowie zadają sobie pytanie: gdzie może być kres konsumpcji opartej o dobra wirtualne i ideologiczne? Inni głowią się nad tym, co jeszcze można wynaleźć, by przerobić to na dający się sprzedać towar. Niemniej większość społeczna zdaje się żyć chwilą dzisiejszą i generalnie bywa zadowolona, że z przypisaną sobie wartością środków może zrobić coś, co pozwoli jej mieć więcej, choćby owo „więcej” było tylko symbolem. Mało kto zdobywa się na refleksję pod tytułem „a na co mi to?” i drugą jeszcze ważniejszą „czy owo posiadanie posiada wartość rzeczywiście dającą się przekuć w coś dojrzalszego i czy daje się odłożyć dla przyszłych pokoleń?”. Kiedyś ideałem było posiadanie środków produkcji. Ktoś, kto się wzbogacał, starał się pozyskać pole, gospodarstwo, zakład usługowy czy też zespół narzędzi służących do kupczenia. Pomnażanie tych wartości było bardzo ważne. Jeśli ktoś z jakiegoś powodu stracił to, co miał, bywał utracjuszem, bywało to generalnie napiętnowane społecznie, a w żadnym wypadku nie mogło służyć za wzór do naśladowania. Ignacy Domeyko w swych pamiętnikach z Chile pisze o drzewach, które sadzone były w czasach hiszpańskich przez misjonarzy właśnie wokół misji: owocowały one po wielu latach, poza tym pełniły ważną funkcję hydrologiczną, bo zatrzymywały w glebie wodę. W czasie świeckiej republiki były generalnie ścinane i spożytkowane jako drzewo po prostu, a o tym, co będzie się działo za lat 100 lub więcej, nikt nie myślał. Cechą świeckich rządów nie jest tworzenie takich perspektyw. Dzisiaj generalnie politycy myślą w kategoriach lat czterech, czyli najbliższych wyborów. W obecnej sytuacji politycznej w Polsce jest to nawet krócej. W każdym razie tak to bywa z relacją świeckiego państwa do długomyślności, której można się nauczyć chyba tylko wtedy, kiedy ma się w głowie pojęcie wieczności.
Wirtualny świat nowoczesny
Ta perspektywa była jednak obca nowożytnym ekonomiom, co wpłynęło na kwestie własności prywatnej. Posiadanie własnych środków produkcji stało się z czasem mało atrakcyjne, także ekonomicznie. Oczywiście ma to racjonalne podstawy z perspektywy dzisiejszego świata. Kumulacja kapitału i produkcji sprowadza większość społeczeństw do roli siły najemnej, a wzmacniające swą funkcję i tworzące coraz to nowe komórki dystrybucyjne państwo staje się hegemonem, który do spółki ze skumulowanym kapitałem udaremnia wszelkie próby emancypacji społecznej i wyzwolenia się z jego pętli. Wraz z rozwojem środków produkcji i sposobów komunikacji zaciska się ona coraz mocniej. A mit nieustannego postępu pogłębia swe oddziaływanie na masy, które wiedzą, że w jego imię mają wiosłować, choć nie mają pojęcia, w którą stronę łódź płynie.
Propaganda współczesnego systemu mówi, że postęp będzie rósł nieustannie. Kolejne słupki kapitału i konsumpcji mają piąć się w górę, a za nimi musi postępować dobrostan społeczny oparty o nihilistyczne filozofie społeczne. Rzecz cała ma się toczyć aż do końca świata. Obserwacja rzeczywistości wskazuje jednak na to, że historia toczy się swoimi koleinami, a wielcy architekci bardziej przypominają niejakiego Syzyfa ze starego greckiego mitu, w którym tenże toczył na górę swój kamień, lecz on zawsze staczał się blisko celu.
Postęp nigdy nie był i nie będzie nieustanny, dopóki „ziemia kręci się”, jak śpiewał Bułat Okudżawa. Wydaje się, że wielki kapitał od dawna zdaje sobie z tego sprawę i liczy się z tym, a w kwestii propagandy, która ma za zadanie mówić ludziom, że jest inaczej, ma wynajętych ludzi i instytucje, od dziennikarzy po uniwersytety, przy czym rządy krajowe i instytucje międzynarodowe lokują się gdzieś po środku tej piramidy układów.
Przecinanie nici
Pytanie – po co się przecina nici? Ano dlatego, że kończy się szyć. Czy szyjącego obchodzi, co nić myśli i jakie ma zamierzenia? Tylko w sytuacji, gdyby zaczęła myśleć. No właśnie, taką przypowieścią można zilustrować zamierzenia wielkich światowych graczy względem społeczeństw. Z jednej strony są one potrzebne, ich udział w procesach kapitalistycznych jest niezbędny. Są przede wszystkim producentami, z drugiej jednak strony pełnią funkcję konsumentów tego, co zrobią. W odróżnieniu od nici nie chcą jednak być „przeciętymi”. Najemny producent chce mieć złożoną obietnicę, że jego wysiłek będzie skutkował coraz wygodniejszym życiem i możliwością korzystania z dóbr oferowanych przez ten świat. Niestety, w coraz mniejszym stopniu ludzkość, a przynajmniej ta poddana głównemu nurtowi „postępu”, zadaje sobie pytania o to, co po śmierci. To też skutek działania maszyny propagandowej, kładącej nacisk na „tu i teraz”.
Niestety, tak jak nić życia się przecina, tak i nić konsumpcji nie jest nieskończona. Państwo i kapitał musi gdzieś tam wytyczyć granicę owego pozornego bogacenia się przeciętnych ludzi. Nić trzeba przecinać i do tego używa się między innymi kryzysów. Oczywiście tu, gdzie jedni biednieją, drudzy się jeszcze bardziej bogacą, ale o tym za wiele nie mówi się w czasach kryzysu z powodów oczywistych. A to, że w globalnym świecie nie wszystko daje się zamieść pod dywan, jest kwestią drugorzędną. Nieważne, że pięć procent populacji zorientuje się w tej grze pozostali i tak pozostaną lojalni, większość ludzi nie zna innego życia. Kredyty, których się chętnie udzieli tym, którzy chcą coś kupić i gdzieś zamieszkać, zdają się dawać bardzo duże możliwości dla szerokich mas rodzin, jak i nawet pojedynczych odbiorców. Banki znów będą się prześcigać w oferowaniu kolejnych transz elektronicznego pieniądza, kusząc reklamami mówiącymi, iż ich raty nie wymagają spłaty bądź na odwrót, a do tego, jak się weźmie tyle a tyle, to połowa dodana do sumy bazowej i odjęta od tego, co się zyskało, spłacać się będzie sama. To, że są to brednie, zorientują się tylko nieliczni, reszta pokornie wciśnięta zostanie do systemu ponownie.
Nie ma w tym nic dziwnego. Mechanika funkcjonowania zachodniego świata stała się nieczytelna już dawno. Kiedyś pieniądz przynajmniej oparty był o parytet złota, potem przeżywał kolejne eksperymenty, aż dotarliśmy do obecnej rzeczywistości, kiedy jest tylko zapisem elektronicznym. Ile ma go być „zapisane”, jest kwestią bardzo dowolnej umowy rządzących. Ogólnie ma go być tyle, by im się krzywda nie stała, a konsument widział światło w tunelu, choć przy okazji pojawiają się też „straty”, tu i ówdzie rośnie grupa ludzi pokrzywdzonych w większym niż to niezbędne stopniu. Do rozwiązywania tych kwestii czasem służą np. dziennikarze interwencyjni, którzy kierują troskę społeczeństwa w określonym kierunku, jednocześnie starając się „znaleźć” sprawiedliwość. Na co dzień mało kto myśli, że jest to tylko kolejny wentyl bezpieczeństwa systemu.
Idee, ideologie i głosy rozsądku
To, że ze światem nie jest wszystko w porządku, niektórzy wiedzieli od dawna. Głosy niezgody płynęły z różnych stron: rewolucjonistów i katolików, zwolenników szukania rozwiązań w przeszłości i w przyszłości. Korporacjonizm i idee rewolucji marksistowskiej oraz jej pokrewnych zderzały się ze sobą w przeszłości, katolicka nauka społeczna już od czasów swych pionierów w XIX wieku głosiła, że chciwy kapitalizm nie prowadzi człowieka do zbawienia, podobnie jak jego komunistyczni adwersarze. Warto zaznaczyć, że w wydanej dosłownie chwilę temu adhortacji o Amazonii pisze o tym papież Franciszek, który, co jak co, ale globalnego ładu kapitalistycznego nie darzy sympatią.
Nie zmienia to wszystko jednak faktu, że ostrzeżenia w tej kwestii nie przebijają się do szerokiego odbiorcy. „Mit nieustannego postępu” zdobył sobie panowanie nad światem, od kilkudziesięciu lat towarzyszy mu idea państwa dobrobytu socjalnego, dążąca do zapewnienia obywatelowi pewności, że niewiele musi robić, żeby żyć na godnym poziomie. Faktycznie postęp techniczny pozwala na likwidację biedy i głodu przy niewielkim wysiłku. Produkcja żywności staniała, dobra w miarę luksusowe znalazły się w zasięgu ręki odbiorcy, a dzięki wspomnianym kredytom posiada on komfort ich użytkowania, zanim za nie zapłacił. W tzw. świecie Zachodu do niedawna nikt nie zadawał sobie pytań, czy ów dobrostan rozłożony jest równomiernie na całą populację ludzką. Nawet, jeśli ktoś coś wiedział, bo posłyszał głos światowych organizacji charytatywnych, to szybko uspokajał sumienie smsem za ileś tam jakiejś tam waluty, sugerującym mu, że pomógł biednym dzieciom w Sudanie.
Świat cały czas tkwił w epoce kolonializmu, z tym, że chciwców było znacznie więcej niż kiedyś w czasach wielkich odkryć czy triumfów Brytyjczyków w erze wiktoriańskiej. Skoro było ich więcej, to i kolonizować trzeba było znacznie obficiej, zmienić formułę tej działalności. Człowiek Zachodu ani się spostrzegł, a został wraz ze swym dobrobytem skolonizowany przez wielkie korporacje, które narzuciły mu powszechną ideę zysków za wszelką cenę. Wielka gra toczyła się dalej. Państwa po kolei traciły suwerenność zarówno na rzecz kapitału, jak i zrzeszeń międzynarodowych, które tworzyły nowe globalne ideologie. Człowiek miał mieć w ich ramach lepiej, więc któż się miał buntować. Niewolnictwo postępowało. Wielkie wdrożenia wymagały jednak wielkich działań, stąd sterowane kryzysy, konflikty wojenne, które rujnowały, ale powodowały konieczność odbudowy, stąd także załamania na giełdzie, które były o tyle bezpieczne, że nie miały charakteru ludobójczego, a przynajmniej lokowały go poza światowymi centrami wymiany dóbr.
Wirus
Wydarzenia z pierwszej połowy roku obecnego wpisują się w ten schemat, chociaż przy okazji dają pewną szansę, po pierwsze na pokazanie komu się da, że owa zasada cyklicznego obcinania nici nie jest jedynie wypadkiem przy pracy, a immanentną cechą światowego systemu, a po drugie przy okazji działań zabezpieczających przed rozpowszechnianiem się choroby doszło do ciekawych zjawisk. Przynajmniej z naszej perspektywy.
Unia Europejska okazała się tworem zupełnie niewydolnym i nieistniejącym w sytuacji zagrożenia biologicznego dla społeczeństw krajów w jej ramach skupionych. Po raz kolejny okazało się, że najskuteczniejszy mechanizm obronny tworzą państwa narodowe, które w rzeczonej sytuacji szybko pozamykały swoje granice i zaczęły radzić sobie, jak umiały. To, czy ich rządy uległy panice czy podjęły słuszne decyzję, oraz to, co kto przy okazji ukrywały, jest rzeczą ważną i na pewno warto to będzie przeanalizować w przyszłości. Po drugie nie chcąco i nie nazywając tego po imieniu, zaczęto na nowo odgrzebywać starą ideę autarkii, tzn. znajdowania sposobów na zabezpieczenie ludności własnymi środkami. Okazało się przy okazji, że Polska posiada całkiem spore zasoby własne i, co prawda, bez luksusów, ale może zabezpieczyć byt całej swej populacji. Być może warto tym tropem zmierzać w przyszłości, choćby dla celów strategicznych, na „w razie czego”.
Wszystko to jednak niknie w sytuacji, w której sięga po nasze społeczeństwo ów globalny kryzys. To, że tak czy tak był on nieuchronny, to już stwierdziłem, ale kwestią głębszą jest, czy ludzkość jako taka jest na taką cykliczność skazana. Wchodzimy tu w głębsze rozmyślania dotyczące filozofii rozwoju cywilizacji czy też, mówiąc wprost, historiozofii.
No właśnie!
Kiedyś tam ludzkość wkroczyła na błędną ścieżkę rozwoju. Oczywiście owego „kiedyś” było więcej, ale tu w sposób szczególny chodzi o ostatnie kilkaset lat. Rozwój kapitału i kapitalizmu oraz ustrojów jemu pochodnych, jak komunizm, nakazał nam takie, a nie inne formy życia. Z jednej strony stopniowo odrywał wirtualny kapitał od życia, z drugiej zaś generował produkcję i konsumpcję za wszelką cenę. Dla własnego bezpieczeństwa wyrywał masy z ich rodzimych form własności. Procesy takie miały miejsce już w oświeceniu, a potem jedynie przyśpieszały, by przybrać współczesne nam formy karykaturalne, ich lista jest ogromnie długa. Z tym garbem niewiele można zrobić. Wydaje się, że jedynym wyjściem byłoby nakłonienie ludzkości do ograniczenia konsumpcji do ram rzeczywistych potrzeb, do których należy zaliczać również korzystanie z kultury. Oczywiście wyznaczenie granicy, co jest potrzebą realna, a co wykracza poza te ramy, jest strasznie trudne, szczególnie kiedy ludzie nauczyli się korzystać z dorobku globalizacji i ograniczenia w tym względzie mogą generować masowe protesty. Oczywiście, im będzie ich więcej, tym sytuacja będzie gorsza, więc świat mógłby się stoczyć o wiele lat do tyłu. Znaczna część ludzi zdaje się przestała dostrzegać zależności pomiędzy różnymi składowymi częściami gospodarki, w tym także takiego elementu, jak praca.
Nie ulega też wątpliwości, że ograniczanie konsumpcji postawiłoby pod znakiem zapytania istnienie części grup zawodowych, które nie wpływają bezpośrednio na dobrostan materialny, albo tak by się w pierwszej chwili wydawało konsumentom. Na pewno mielibyśmy do czynienia z ogromnym zwrotem społecznym, który nie znalazłby akceptacji. Dekoncentracja kapitału, środków produkcji i infrastruktury zmieniłaby, o ile nie zlikwidowała, współczesne geopolitycznych ośrodki siły.
Poza tym wszystkim światowe siły globalistyczne, mimo pewnego zwrotu w stronę państw narodowych, który nieco przypadkowo nastąpił, mają za sobą olbrzymie zaplecze gospodarczo – polityczno – militarne i nie wydaje się możliwym, by ten układ można było tak prosto rozbić. Już dziś słyszymy zaniepokojone głosy establishmentu, że czeka nas (w sensie – ich) dużo pracy, by przywrócić poprzedni porządek i budować nowy światowy ład. Mimo chwilowej zapaści nie wydaje się więc możliwa radykalna zmiana optyki funkcjonowania społeczeństwa. Niemniej każdą pojawiającą się lukę trzeba wykorzystywać, może nawet bić głową w nieco osłabiony mur, a nuż coś się będzie kruszyło dalej. Uzdrowienie życia społecznego może nastąpić tylko poprzez działanie zdrowego społeczeństwa. Rozumiał to Pan nasz, Jezus Chrystus, oraz rzesze świętych w historii, którzy głosili post i ascezę jako jeden z koniecznych filarów realnego postępu społecznego. Jednym słowem, bez wiary i porządku moralnego z niej wypływającego niczego się zrobić nie da.